Fascynują mnie wszelkie zbrodnie, afery, przekręty i oczywiście machloje, dlatego jak tylko złapałam książkę Eleanor Herman The royal art of poison (po polsku ukazała się pod tytułem Trucizna, czyli jak pozbyć się wrogów po królewsku, to przeczytałam ją z takim zapałem, jaki normalnie rezerwuję dla ciastek i ciepłej pizzy. Z książki wychodzi, że machloją większą niż sama trucizna było po prostu bycie lekarzem, mniej więcej kiedykolwiek do wynalezienia antybiotyków.
Wypisałam wam 7 lekcji, które powinniście zapamiętać na wypadek gdyby kiedyś wynaleziono teleportację i śmiertelny wróg wysłałby was prosto do XVI wieku.
1. Lekarze byli jedną z najbardziej morderczych grup zawodowych
Obstawiam, że byliby na piedestale zaraz po żołnierzach i katach. Receptury, które wylicza autorka, często w najlepszym wypadku były dla ciała obojętne, w najgorszym – wysyłały leczone biedactwo wprost do grobu. Stosunkowo niewinne mogło być na przykład wkładanie schorowanym royalsom do łóżek relikwii świętych lub martwych ptaków (chociaż oczywiście wzdragamy się a myśl o czających się tam bakteriach), podobnie jak wymachiwanie szlachetnymi kamieniami, o czym później.
Co byście jednak powiedzieli na arszenik, rtęć i ołów? Arszeniku używano między innymi na wysypki, rtęć miała mnóstwo zastosowań, od leczenia zaparć do kuracji na syfilis, a ołów miał pomagać na choroby skórne. Szaleństwo króla Jerzego było prawdopodobnie spowodowane długotrwałym zatruciem arszenikiem, którym pudrowano peruki, używano go w kremach, a potem w kuracji, kiedy u króla pojawiły się pierwsze objawy.
Jeśli relikwie i metale ciężkie nie pomogły, zawsze można było spróbować którejś z licznych receptur opierających się na odchodach, ludzkich lub zwierzęcych, ewentualnie na zwłokach (puder ze zmielonej mumii jest tutaj najbardziej niewinną opcją).
Swoją drogą, ja tam na przykład uprawiam jogę i w związku z tym zdarza mi się od czasu do czasu bliskie spotkanie z fanami tak zwanej ajurwedy, co zawsze przyprawia mój zimny mózg o spazmy konfuzji z kategorii HALO, czy to wy tak na serio? Wydaje mi się, że ajurwedycy mieliby nade mną tę przewagę, że doskonale dogadaliby się z szesnastowiecznymi medykami, którzy wierzyli w cztery humory, związane z zaburzoną równowagą krwi, flegmy i żółci, i na tej podstawie decydowali o tym, co pacjenci powinni jeść, a także jak się leczyć.
2. Bycie władcą w czasach trucizny to nie piknik
Nie polecam. Abstrahując od samego ryzyka zostania zamordowanym, życie władców musiało być nieznośne ze względu na wszystkie środki bezpieczeństwa, które wdrożono, żeby tego uniknąć. Wiadomo, królewskie napoje i posiłki były przed spożyciem próbowane, co samo w sobie nie brzmi tak źle, prawda? Okej, to słuchajcie, co jeszcze należało przetestować: talerze, sztućce, wykałaczki, serwetki… Jak się testuje talerz, zapytacie? Można się nim na przykład ponacierać, ewentualnie go pocałować albo wytrzeć weń kawałek chleba.
Nie wiem jak wy, ale mnie jakoś nie przekonuje wizja siadania do rozgrzebanego talerza zimnego jedzenia (jeśli było się na przykład takim Królem Słońce, to dotarcie posiłku z kuchni do królewskiej jadalni zajmowało dobre parę minut, zważywszy na to, że kuchnia była w innym skrzydle pałacu. Henryk VIII, który był znanym łakomczuszkiem, kazał zainstalować sobie kuchnię przylegającą do jego apartamentów), ocierania sobie warg wyświechtaną serwetką i korzystania z wykałaczek, którymi ktoś nacierał sobie wcześniej brudne dłonie. Testowano również królewskie ubrania i pościele, a także wszelkie prezenty, jakie monarcha otrzymał (pomyślcie o biednych królach w Wigilię, rozrywając niecierpliwymi łapami opakowania kolejnych prezentów).
Jedynym, co władcy przyjmowali bez ówczesnego sprawdzenia, była komunia i lekarstwa. Czy jakiś lisek-szachrajek wpadł na to, żeby otruć niewygodnego króla za pomocą zatrutej hostii? OCZYWIŚCIE. Henryka IV, króla Francji, przed śmiercią przez komunię miał uratować wierny pies, który wywęszył truciznę. Wiele się zmienia na przestrzeni wieków, ale możemy się zgodzić, że piesełki są najlepsze.
3. Karuzela szaleństwa nie ustawała po śmierci
Nie jest dobrze być dworskimi zwłokami, zwłaszcza przy podejrzeniu, że zeszło się przez truciznę.
Autopsja Henrietty Stewart odbyła się na rozkaz króla Ludwika XIV i towarzyszyło jej siedemnastu lekarzy francuskich, dwóch angielskich, ambasador Anglii oraz mniej więcej setka gapiów (Henrietta zmarła najprawdopodobniej z powodu pękniętego wrzodu, nie trucizny). Obiecujący książę Walii, Henryk Stewart, zmarł najprawdopodobniej na dur brzuszny, którego nabawił się pływając w Tamizie. Jego autopsja, przeprowadzana na dzień po śmierci, uwzględniała otwarcie czaszki oraz podawanie kolejnych organów zebranym w makabrycznym korowodzie.
Po autopsji kolejne ograny zostały często wkładane do osobnych urn, i przekazywane do innych kościołów niż ciało zmarłego, dzięki czemu kilka miejsc mogło chwalić się goszczeniem światłego zmarłego podczas wiecznego spoczynku. Wiecznego? Przepraszam, kłamałam: jeśli miałeś szczęście urodzić się francuskim szlachcicem, spokojny sen był ci dany tylko do wybuchu rewolucji w 1789, kiedy grobowce szlachty były masowo otwierane, zwłoki bezczeszczone, a wszelkie bogactwa rozkradane.
4. Róg jednorożca doskonały na wszystko
Bardzo chciałabym uczestniczyć w dworskim bankiecie ery Tudorów, nawet nie dla jedzenia (nie wiem, faszerowane pawie, łabędzie i świnki morskie jakoś mnie nie przekonują), nie dla towarzystwa (bałabym się wszy i syfilisu), ale po to, żeby zobaczyć wszystkie paradne sztuczki, jakimi odtruwano pokarmy. Oprócz drużyny testerów, którzy próbowali jedzenia i obcałowywali zastawę, władcy często mieli też za pasem róg jednorożca, który miał niezawodnie wykrywać wszelkie trucizny. Jak, zapytacie? Zmieniając kolor, dymiąc, pocąc się jak szklanka chłodnego piwa w kawiarnianym ogródku, ewentualnie eksplodując. Puchar z rogu jednorożca posiadała na przykład Elżbieta I (z radością donoszę, że nigdy nie eksplodował), a warty 70,000 rubli róg był najcenniejszym skarbem Iwana Groźnego, który trzymał go jak zły smok w skarbcu pod Kremlem. Zygmunt August wykorzystał czarodziejskie cudo w celach dyplomatycznych i podarował róg jednorożca Ferdynandowi I Habsburgowi, Wielki Inkwizytor Tomas de Torquemadanatomiast zabierał swój róg w każdą podróż, dźgając nim wszystkie posiłki.
Największymi szczęściarzami w tej kategorii byli władcy Danii, gdzie co jakiś czas morze wyrzucało na brzeg róg jednorożca (będący w istocie rogiem narwala, ale kto by chciał psuć zabawę). Król Krystian V miał ich już tyle, że rozkazał zbudować z nich sobie tron, na którym wolny byłby od jakiegokolwiek ryzyka otrucia. Tron można do dziś oglądać na zamku Rosenborg w Kopenhadze i z przykrością stwierdzam, że nie umywa się on do żelaznego tronu King’s Landing. Cóż, nie można mieć wszystkiego.
5. Bezoar i inne czarodziejstwa
Kolejnym niezbędnikiem w apteczce królewskiego medyka był bezoar, czyli, jak wiemy z pierwszej lekcji eliksirów w Hogwarcie, kamień pochodzący z żołądka kozy. Według dworskich medyków bezoary mogły pochodzić z żołądków i w ogóle układów trawiennych różnych zwierząt, istniały też pokrewne im kamienie o podobnych właściwościach, na przykład okrągły minerał mający się tworzyć w czaszce żaby (nie, to się akurat nie dzieje). Nie wiem, czy medycy byliby tak samo entuzjastyczni wiedząc, że bezoary powstają z nagromadzonych resztek pokarmów, włókien i sierści*, biorąc jednak pod uwagę poziom obrzydlistwa innych receptur (kał, ludzki tłuszcz, okład z martwego ptaka…), pewnie by ich to nie zniechęciło.
Oprócz bezoarów, inne kamienie szlachetne – szafiry, ametysty, diamenty, korale – też miały posiadać magiczne moce, podobnie jak biżuteria grawerowana wizerunkiem skorpiona. Żeby podziałały, należało również nimi dźgać, umaczać, machać nad posiłkiem, ewentualnie mielić i spożywać.
*Tak! Przyjrzyjcie się dokładnie swoim kotełkom, może kryją w brzuszkach jakiś czarodziejski skarb! Bzdury bzdurami, ale że okład z kota pomaga, to wszyscy wiemy.
6. Z dworskich kosmetyków najprędzej wzięłabym mocz
I wam też tak radzę, gdyby napadła was jakaś szalona renesansowa makijażystka. Mocz – wiadomo, plugastwo, fuj i broń nas pani boziu – przynajmniej by nas nie zabił, a to więcej, niż można powiedzieć o większości stosowanych wtedy kosmetyków. Szał na białą skórę rozpoczął się za panowania Elżbiety I, która używała pomady na bazie ołowiu, która nadawała jej skórze idealną biel i lekki połysk. Ponieważ w średniowieczu i później uważano wszelkie niedoskonałości cery za dowód gnijącej duszy (ewentualnie podejrzanych popędów seksualnych, które, niezaspokojone, miały wypływać na twarz w postaci trądziku i rumieniu), Elżbieta, której twarz pokrywały poospowe dzioby, nie mogła pozwolić, żeby dostrzegli to jej dworzanie. Trend rozlał się po Europie jak dziki ogień, co byłoby w porządku, gdyby nie to, że ołów gromadzi się w ciele i przyprawia o szereg objawów, od wypadania włosów, po zmiany neurologiczne, do śmierci. Maria, księżna Covenrty, zmarła z powodu zatrucia ołowiem w wieku dwudziestu ośmiu lat, mimo że jej gardzący grubym makijażem mąż miał wcześniej publicznie ganiać ją z chustką w dłoni, starając się zetrzeć jej podkład. Modne były też pudry z arszeniku i podkłady na bazie rtęci, która wchłania się przez skórę i na dłuższą metę przyprawia o depresję, problemy z wątrobą i nerkami, czernienie zębów, paranoję i również może doprowadzić do śmierci.
Krople z belladonny, którymi damy zakrapiały sobie oczy, przy regularnym stosowaniu psuły wzrok, a popularne pasty do zębów zawierały złoto i srebro, które też są trujące. Swoją drogą, przypomina się afera sprzed zaledwie kilku lat, kiedy w talku Johnson&Johnson znaleziono azbest, i zawierające ołów indyjskie khole, na które jeszcze niedawno panował szał.
8. Rtęć doskonała na syfilis
Syfilis pojawił się w Europie w epoce odkryć geograficznych (choć nie ma konsensusu, skąd się właściwie wziął), i już samo jego nazewnictwo to karuzela wytykania palcem i zrzucania winy na innych: Niemcy, Anglicy, Włosi i Polacy ochrzcili syfilis mianem francuskiej choroby, czyli po prostu francy, Francuzi mówili o za o zarazie z Neapolu, a Hiszpanie o duńskiej ospie. Turcy wrzucili wszystkich do jednego wora, mówiąc po prostu o zarazie chrześcijańskiej. Syfilis, na którego nie było sposobu przed odkryciem penicyliny, był leczony rtęcią, która działała podobnie jak chemioterapia – mogła pomóc, o ile przy okazji nie zabiła pacjenta. Rtęć podawano w różnych postaciach, od wcierek i balsamów, przez doustne kuracje, po najbardziej mordercze inhalacje. Jedna z teorii głosi, że Mona Lisa przedstawia Izabellę Aragońską, której z powodu kuracji rtęcią poczerniały wszystkie zęby – ma to wyjaśniać tajemniczy półuśmiech damy na obrazie Leonardo.
Po pachy ubawiła mnie natomiast historia królewskiego jubilera Benvenuto Celliniego, cierpiącego na syfilis, który odmówił kuracji rtęciowej ze względu na szereg potwornych skutków ubocznych. Jakiś czas później wrogowie spróbowali otruć go właśnie rtęcią – i tak trafili z dawką, że chłopak nie tylko nie padł trupem, ale – jak później twierdził – został całkowicie uleczony z objawów syfilisu i przeżył kolejne czterdzieści dwa lata.