Troszeczkę z przerażeniem odkryłam dziś dwie rzeczy; po pierwsze, że listopad przeciekł mi przez palce jak cała flaszka super-duper różanego olejku do paznokci, którą wywaliłam ostatnio na stół; po drugie, że trzaskam na tym blogu coraz siermiężniejsze teksty, co oczywiście bawi mnie po pachy, inaczej bym tego nie robiła, ale wymaga też ode mnie lektury coraz tłustszych tomów i robi się przez to raz, że ślimaczo, a drugi raz, że jakoś poważnie. Dlatego stwierdzam, że czas OBNIŻYĆ TON.
A ponieważ nic tak sama nie lubię czytać w internetach jak wszelkie wyliczanki i podsumowania, to witam was w cyklu postów LUZACKICH i deklaruję z pełną powagą kobiety-kluchy z koca, że oto rozpoczynamy cykl machlojskich zapisków i pod koniec każdego miesiąca będziemy tu sobie podsumowywać i spisywać różne ciekawostki miesiąca. Zapraszam, nie wstrzymujmy dłużej tych koni!
Machloje codzienne, czyli ŻYCIE
- Trewir
Na długi weekend wzięliśmy z Chłopcem nogi za pas u uciekliśmy w niemiecką dzicz. Pod Trewirem chodziliśmy po lesie, strzelaliśmy sobie selfie pod wodospadem i słuchaliśmy, jak błoto śpiewało pieśni swojego ludu, kiedy stawialiśmy na nim stopy. Highlightem samego Trewiru były za to rzymskie ruiny, z Czarną Bramą (nie tą z Mordoru, ale prawie), łaźniami i salą tronową Konstantyna na czele (z tym że była akurat zamknięta na wszystkie spusty, ale z zewnątrz też spoczko). Z atrakcji mają tam też zupełnie czadową katedrę z relikwiarzem w kształcie stopy ze szczerego złota, dom Karola Marksa oraz krainę wiecznej szczęśliwości, czyli restaurację z motywem przewodnim w postaci ziemniaka: płakałam, kiedy mnie z niej wytaczano. - Dzikie plaże
W połowie miesiąca wyskoczyliśmy za to do belgijskiego de Haan, gdzie włóczyliśmy się po plaży, ja dźgnęłam wielką martwą meduzę butem, a Chłopiec widział rzygającą mewę. Poznaliśmy dziecko przyjaciół, czytaliśmy książki w knajpach, a także spożywaliśmy piramidy z naleśników i krokiety z krewetek, co każdemu polecam, jeśli jest się akurat w Belgii. Ogółem 10/10. - Światło, wszędzie światło
Listopad to podły miesiąc i Belgowie to wiedzą (jest tu zimą mroczniej i podlej, niż w Polsce, a zeszłoroczna zima była podobno najciemniejszą, odkąd to mierzą, jakkolwiek mierzy się ciemność). Jednym z oręży w walce z ciemnością są festiwale światła, jeden był w tym miesiącu w Brukseli, drugi w Gandawie. I na tym w Gandawie mi zupełnie szczerze opadła szczena, zwłaszcza przy instalacji ze światła i dymu na szczycie wieży kościoła świętego Mikołaja: gdyby nie festiwal, to każdy jeden członek widowni wzywałby straż pożarną, aż by się dymiło (heheszki). - Korpo
Korpo dało mi w tym miesiącu awans i w sumie to nie wiem, czy się cieszyć, czy płakać, bo nagle muszę dłubać w statystykach, poganiać ludzi i prezentować jakieś smutne wykresy przed różnymi korpo-szychami. Nie wiem, czy przychodzi to w najlepszym momencie, bo jak korpo daje po łapach, to człowiek ma jakoś mniej siły na harde nury w machloje, no ale nic, zobaczymy. Kiedy covid znów nabiera wiatru w wirusie żagle, to miło jest mieć kaftanik bezpieczeństwa w postaci umowy na czas nieokreślony. - Pierogi z tarotem
Jak policzę, to w tym miesiącu zaliczyłam też sporo inicjatyw tematyczno-towarzyskich. Był na przykład wieczorek z hipsterskim filmem i stawianiem tarota (to drugie miało być w moim wykonaniu, hasztag Racjonalna Wróżka Zuzia: w tarocie będziemy się niedługo nurzać). Skończyło się jak zwykle, pijaństwem i czipsami-duszkami. Była też impreza z pierogami, co wyszło za to doskonale (duh, jak inaczej mogłoby się skończyć coś uwzględniającego pierogi). - Ptaszki
Listopad dodał mi też jakieś plus sto punktów w kategorii Stara Baba, bo oto razem z Chłopcem dokarmiamy ptaszki. Na balkonie mamy taki specjalny karmnik w kształcie klatki, przez który przecisnąć mogą się tylko ptaszki-maleństwa; wróble, sikorki, szczygły czy co tam jeszcze. No i sikorki, te niebieskie ze złotymi brzuszkami, ZWARIOWAŁY. W porywach widujemy ich teraz do pięciu naraz i oglądanie, jak wygrzebują sobie ziarenka i miziają się dzióbkami, jest totalnie rozczulające i zajmuje mi ze dwie godziny dziennie.
Zewnętrzności, czyli DOBRA MATERIALNE
- Alpaka
Miesiąc rozpoczęłam, zbrojąc się na zimę. Strzeliłam sobie szal ze szczęśliwej (mam nadzieję, ale wszystko wskazuje, że tak) alpaki, w którym mieszkam od momentu, kiedy otworzyłam paczkę. Jest tak mięciusi, że czuję się jakby przytulała mnie cała zgraja jakichś puchatych magicznych stworzonek, i tak ciepły, że planuję po raz pierwszy przeżyć zimę bez ani jednej podłej infekcji gardłowej. Noszę go na spacerach, noszę wśród ludzi, noszę na kanapie, noszę przed komputerem i do pary z piżamką też, bo kto by nie chciał być przytulany w każdym momencie swojego życia? - Płaszcz
Podobnie jest z płaszczem, który zamówiłam sobie z Reserved premium (wiem, sieciówka, wiem, LPP, totalne zło, ale jeśli ktoś zupełnie nie umie w vintage, a ja nie umiem, to kupienie sobie porządnego płaszcza na zimę jakiejś fair marki to jest tak absurdalny wydatek, że się złamałam, będę nosić do zaplutej śmierci). Jest wielgachny, cieplusi, do tego ma taki kolor, że zbieram komplementy jak ziemniaki z dobrze rozkopanej ziemi. - Szmina, pazur i jazda
Wreszcie opanowałam robienie sobie paznokci w domu tak, że trzymają się bite trzy tygodnie i zmieniam je tylko dlatego, że zaczyna przeszkadzać mi odrost albo znudził mi się kolor. Ja w ogóle jestem odrobinę szalona na punkcie kolorów, natomiast w listopadzie wydarzyło się coś totalnie niezwykłego i oto po dwóch tygodniach noszenia czerwieni przemalowałam sobie paznokcie… na czerwień. Przyznaję więc sobie plus sto punktów do bycia Poważną Babą, nic tak nie krzyczy UWAGA DOROSŁA KOBIETA, jak czerwone paznokcie. Do tego wygrzebałam moje stare szminki i bardzo starannie się nimi pacykuję przed każdym wyjściem z domu. Kto się tego spodziewał? Ja na pewno nie. - Graty
W zeszłym tygodniu spełniło się jedno z moich największych życiowych marzeń i dołączyłam do ekskluzywnego klubu wybrańców, którzy znaleźli jakiś czadowy stary grat na ulicy, wzięli go do domu i teraz mogą pstrykać sobie fajne focie na Instagrama. Mój grat to wielka pozłacana osłona do kominka, która waży chyba z osiem kilo i nie robi nic poza tym, że stoi i pewnie będzie nieźle się kurzyć. Ale co moje, to moje.
Wnętrzności, czyli kultura i inne takie
- Blog
Na Machlojach pojawiło się w tym miesiącu pięć tekstów. Mocno zezowaliśmy w stronę XV i XVI-wiecznej Italii, z biedną Beatrice Cenci, Caravaggio i Rafaelem na czele, a wpadło też trochę klasycznego szachrajstwa, z podrabianymi wróżkami i truciznami wszelakimi. Chciałabym utrzymać takie tempo, ale nie mam pojęcia, jak to wyjdzie, cieszmy się więc tym, co mamy. - Książki
Czytałam głównie do tekstów, głównie siermiężne książki z setkami przypisów; biografii Rafaela autorstwa Antonio Forcellino nie polecam, natomiast Queen of Fashion Caroline Weber, biografia Marii Antoniny przez ubrania, to samo złoto. Jestem nieźle zaopatrzona w lektury do następnych głębokich nurów, będzie na pewno Lukrecja Borgia, liczne żony padalca Henryka VIII i pewnie jacyś święci. Przypomniało mi się też istnienie cudownego portalu Project Gutenberg, gdzie można za frajer pobrać e-booki książek nieobjętych prawami autorskimi. Zgarnęłam stamtąd eseje o słynnych zbrodniach pióra Dumasa-ojca, które przydały mi się do tekstu o Beatrice Cenci, opowiadania Stendhala i totalne cudo, czyli książkę Houdiniego A magician among the spirits, o spirytyzmie i demaskowaniu różnych mediów. - Oglądanie
Czytając o Beatrice natrafiłam też na zdjęcia i w ogóle samą postać Julii Margaret Cameron, wiktoriańskiej fotografki, która zaczęła robić zdjęcia jako już mocno dojrzała kobieta. Córki podarowały jej aparat, obawiając się, że Cameron będzie się nudzić po wysłaniu w świat już dorosłych dzieci. Wyszły z tego takie fotografie, że zapiera dech. Spędziłam też mnóstwo czasu, wertując album z reprodukcjami Caravaggio, bo ciągle czuję kłucie w serduszku, kiedy patrzę na jego świętych. Z oglądania bardziej tradycyjnego: naszła mnie jakaś dziwna nostalgia za czasami, kiedy seriale miały po dwadzieścia odcinków na sezon, po czterdzieści pięć minut, i nic się nigdy nie kończyło. W tym nurcie odświeżam sobie Gotowe na wszystko. W nurcie machlojskim oglądam natomiast wszystko z Tudorami w tle, i bawię się raz lepiej (ostatnia Anna Boleyn z Josie Turner-Smith), raz gorzej (Kochanice króla z Natalie Portman, nic do Natalie, ale ogólne bleh).
Podsumowując – listopad był spoko, a najlepsze w listopadzie były machloje. Nie tylko kupa śmiechu przy ich pisaniu, ale przede wspaniałe wsparcie i komentarze, które dostałam od znajomych i nieznajomych, czy to na instagramie, messengerze, czy na samym blogasku. Pozdrawiam Was z głębi kwaśnego serduszka <3
2 comments
Nie podobały Ci się “Kochanice króla”?! Ja myślę, że Natalie naprawdę daje się tam znienawidzić, a o to właśnie chodzi
Natalie była spoczko, ale klimat tego filmu i w ogóle wszystko gdzie Henryk jest pięknym chłopem z jakimś tam serduszkiem w piersi u mnie odpada. Polecam bardzo tą nową Annę z Turner-Smith, jest czadowa!