Mija drugi miesiąc, odkąd piszę na machlojach, a przysięgam, że jesteśmy dalej niż sobie kiedykolwiek wyobrażałam. Czy zgadłabym pół rokuj temu, że będę siedzieć na kanapie w bunkrze z koca i z pieczołowitością mnicha ze skryptorium pisać dla was tekst o podrabianej ektoplaźmie, tańcowaniu nago i sektach z początków dwudziestego wieku? SKĄD! Czy narzekam? Absolutnie NIE.
Pakujcie manatki i jedziemy na przejażdżkę w fascynujący świat spirytyzmu, za nasze przewodniczki mamy pięc kobiet, tak szachrajskich, szalonych, jak i godnych pożałowania.
Dwie panny Lis i zimna ryba, czyli siostry Fox
Zacznijmy tutaj, niepozornie, ale nie ma co kręcić nosem: rok 1848, stan Nowy Jork, samo serce wygwizdowa, gdyby można było powiedzieć, że wygwizdów ma serce. Rodzina Fox: strachliwa matka, prosty ojciec, dwie córki; Margaretta i Catherine, farma na uboczu. I oczywiście – coś nienaturalnego.
Zaczęło się od odgłosów, nocnych świstów i trzasków, a im więcej poświęcano im uwagi, tym bardziej się nasilały. Szybko okazało się, że Margaretta i Catherine są w stanie porozumieć się tym czymś, cokolwiek to było, co odgłosy wydawało, a fama rozniosła się po okolicy. Dziewczynki donosiły, że komunikuje się z nimi niejaki pan Rozdwojone Kopytko (Mr Splintfoot), znaczy się szatan, a także, że w domu doszło kiedyś do morderstwa – rozochocony tłum znalazł nawet rzekomego winnego, biednego mężczyznę z wioski dalej, który spotykał się potem z ostracyzmem sąsiadów. Arthur Conan Doyle z daleka donosił, że na farmie Foxów znaleziono też ludzkie kości, chociaż znamy już sir Doyle’a na tyle, żeby w to powątpiewać.
Wtedy na scenę wkroczyła pierworodna córka Foxów, Leah, po mężu Fish (i śliską rybą była istotnie), starsza o ponad dwie dekady od Margaretty i Catherine. Leah zwęszyła niezły biznes, i tak zaczęła się kariera sióstr jako jednych z pierwszych obwoźnych mediów w Ameryce.
Z trzech sióstr to o Margarecie było najgłośniej, czy to przez jej urodę, czy przez smutny los targany niepewnościami. W Filadelfii zakochał się w niej – z wzajemnością! – niejaki pan Kane, lekarz, podróżnik i polarnik. Kane próbował odseparować Margarettę od spirytystycznego towarzystwa, z całkiem niezłym skutkiem. I nawet by się udało, gdyby nie zmarł nagle w Hawanie, zanim udało im się sformalizować związek.
Margaretta, pozostawiona bez grosza (zyski z jej wcześniejszej kariery szybko znikały w kieszeni pani Fish), wróciła do tego, co znała najlepiej. Działała jako medium przez kolejne trzydzieści lat. Podobno wierzyła, że jest na prostej drodze do piekła. Żyła w ciągłym strachu przed Leah, zaczęła też pić.
Herstoria Margaretty naprawdę łamie serce, kiedy o niej dłużej pomyśleć. Nie zniosła wyrzutów sumienia – w 1888 roku w prasie ukazało się jej wyznanie, gdzie szczegółowo opisywała, jak razem z Catherine zaczęły od nabierania strachliwej matki. Na początku przywiązywały sznureczek do jabłka, którym rzucały potem po podłodze (mój brat robił podobne rzeczy, kiedy byłam dzieckiem, trauma na całe życie, bardzo współczuję biednej pani Fox). Słynne trzaski, którymi komunikowały się wywoływane przez siostry duchy, były odgłosami strzelania kości w kostkach – Margaretta opowiadała później, że każdy by tak umiał, gdyby nauczył się wystarczająco wcześnie.
Niestety, szczerość nie przyniosła jej spokoju. Nękana brakiem pieniędzy, starała się później wrócić do dawnego fachu, ale całkowicie utraciła wiarygodność. Umarła samotnie, biedna i zapomniana.
Strasznie mi jej żal.
Sorbona, Harvard i Bolesław Prus, czyli machloje Eusapii Palladino
Według Houdiniego Palladino miała w kieszeni więcej naukowców i światłych umysłów swoich czasów, niż jakiekolwiek inne medium. Urodzona w chłopskiej rodzinie niedaleko Bari, szybko osierocona przez rodziców, trafiła do najbardziej szachrajskiego miasta, jakie można sobie wyobrazić – Neapolu. Eusapia została przygarnięta przez rodzinę, która, jak połowa Włoch w tamtych czasach (mimo że papież hardo wygrażał paluszkiem) bardzo mocno jarała się spirytyzmem. Natychmiast się okazało, że mała Palladino ma talent, a duchy śpiewają do niej jak ptaszki do jakiejś księżniczki Disneya. Fama poszła na Neapol, na Campanię, na całe Włochy – a reszta to szampan, kawior, sława i od czasu do czasu jakiś lewitujący stół.
Palladino, podobnie jak siostry Fox, robiła jako medium podróżniczo-obwoźne. W takiej Warszawie na przykład, jej ulubionym klientem był Bolesław Prus, podobno – z totalną wzajemnością. Mimo bariery językowej mieli się dogadywać jak te dwie łyse kumoszki, a Prus inspirował się seansami z Palladino w scenach w powieści Faraon (której nie czytałam, więc nie będę się mądrzyć, ale dopisuję do listy).
W Paryżu sztuczki Palladino badał zespół złożony z trójki noblistów, w tym – no wyobraźcie sobie! – Marii i Pierre’a Curie, a także innego noblisty, Charles’a Richeta, oraz filozofa Henri’ego Bergsona i kilku innych mózgów z kategorii spektakularne. Sorbońska drużyna węszyła szachrajstwo, ale nie udało im się przyłapać Eusapii na oszustwie. Później przeprowadzano z nią eksperymenty na Harvardzie i uniwersytecie Columbia w Nowym Jorku – i to tam jakiś mędrzec stwierdził to samo, co już od jakiegoś czasu piszę na Machlojach, czyli że nikt tak nie pozna szachraja, jak inny szachraj. Do badań z Palladino zatrudniono kolegę po fachu, któremu po kilku seansach udało się rozgryźć, skąd brały się jej sztuczki (wbrew pozorom te opisy są u Houdiniego potwornie nudne, więc nie będę się w to zgłębiać).
Na pocieszenie? Palladino i lewitująca nad jej głową mandolina. Poza ewentualnie jakimś zwierzątkiem, nie wyobrażam sobie nic fajniejszego do lewitowania.
Karton, kawałek gazety i mamy czary, czyli Eva Carrière
Wyobraźcie sobie, że idziecie z koleżankami na seans spirytystyczny, nie wiem, jakaś blogerka miała kodzik ze zniżką, wieczór panieński, coś takiego, pomyślałyście – będzie ubaw. Założyłyście najfajniejsze kiecki, pomalowałyście paznokcie, szampan został wypity, gasną światła…
A tutaj zamiast trzymania się za rączki, tablicy Ouija i ewentualnie kilku trzasków, to wychodzi jakaś baba, zaczyna tańczyć nago, po czym wpada w trans i wyrzuca z siebie całe wstęgi ektoplazmy. Zdezorientowana, nawet nie wiesz, czy ektoplazma wzięła się z jej ust, czy z nosa – wiesz za to na pewno, że nie z waginy, ponieważ usłużna asystentka medium zademonstrowała wcześniej całemu gronu, że nic ciekawego tam nie ma. Na koniec materializuje się przed tobą ucięta głowa amerykańskiego żołnierza o wielkim wąsie, ewentualnie król Bułgarii – i nawet głupio ci powiedzieć, że ten seans jest trochę jak Polska – cały z kartonu. Dosłownie z kartonu, bo król był makietą, co wyraźnie widać na zdjęciach, a ektoplazmę zrobiono ze starej gazety, co też uchwycono na niektórych fotografiach (Eva była fanką popularnego Mirroir).
Mniej lub bardziej dokładnie, ale tak właśnie by było, gdybyś trafiła na seans do Evy Carrière. Francuska medium święciła triumfy w latach 20. Występowała w duecie z asystentką, starszą od niej o ponad 25 lat Juliette Bisson, która była też jej partnerką w życiu prywatnym. Seanse prowadzone przez dwie panie były uznawane za dość obsceniczne i wulgarne, nie wiem, czy dlatego że faktycznie takie były, czy przez jakieś podłe uprzedzenia złych czasów – skąd mam wiedzieć. Wiem natomiast, że ze wszystkich prezentowanych tutaj pań, to za seans u Evy dałabym sobie najwięcej uciąć, zwłaszcza za tą ektoplazmę.
Kryminał, księżniczkowanie, czy choroba psychiczna? Ann O’Delia Diss Debar
Nie wiadomo o jej początkach, nie wiadomo o końcu – ale wszystko, co pomiędzy, ten soczysty środeczek życiowej kanapki, to tak zwane MIĘCHO i to pierwszego sortu, chociaż mięcho nieco trujące, Diss Debar była wszak straszną gnidą – chyba że komuś jeszcze uda się pośmiertnie zdiagnozować u niej jakieś poważne zaburzenia osobowości. Nie wzdragała się przed niczym, od sztuczek za drobniaki, przez ślad połamanych serduszek i pustych portfeli który ciągnął się za nią po trzech kontynentach, po machloje na szychach z Wall Street. Houdini pisze, że znany nam z artykułów o Marii Antoninie Cagliostro to przy Diss Debar szara mysz, do tego zmęczona za długim życiem.
Jej pierwszą sztuczką była pewność siebie, drugą – zaufanie, jakie potrafiła wzbudzić. Była sprytna, wyedukowana i obeznana w historii, co z łatwością pozwoliło jej się wślizgnąć w wyższe sfery. Jako bawarska hrabina rozkochiwała w sobie majętnych kawalerów, po czym znikała z gotówką, którą ci pożyczyli jej na waciki (transkontynentalny przelew z Bawarii wszak nie przychodził). Podobno uzależniła się od opium i spędziła ponad rok w szpitalu psychiatrycznym, gdzie, poza drobnym atakiem z nożem na pielęgniarkę, nie wykazała większych oznak szaleństwa. Po pobycie w szpitalu odkryła hipnozę, a później ruszyła z tak zwanego kopyta w spirytyzm.
To wtedy trafił się jej niejaki pan Marsh, bogaty wdowiec, który opłakiwał też wcześniejszą stratę ukochanej córeczki. Diss Debar komunikowała się to z jego zmarłą żoną, to z córką, a obie panie z zaświatów zgadzały się przede wszystkim co do tego, że Marsh powinien przepisać Diss Debar dom, w którym ona urządzi sobie świątynię, gdzie sama będzie działać jako kapłanka. Prawie by się udało, gdyby nie dalsza rodzina pana Marsha, która zaczęła ciągać Diss Debar po sądach: w trakcie procesu poradą z zaświatów służyły jej różne światłe postacie, w tym Cyceron, który ostatecznie doradził jej zrzeczenie się praw do majątku pana Marsha.
Później widziano ją jeszcze w Londynie, gdzie dopięła swego i udałą jej się założyć własną sektę. Nie wyszło najlepiej, bo poszła potem siedzieć za machloje finansowe, a także gwałt (jak to z miejscami kultów wszelakich bywa, Świątynia Czystości Diss Debar aż kipiała od najgorszych brudów). Później mignęła jeszcze w Nowym Orleanie, w Nowym Jorku, a podobno też i w RPA. Czasem jako baronowa, czasem jako hrabina, czasem pod jeszcze innymi postaciami.
Nie wiadomo, jak skończyła – mam nadzieję, że nie robiąc nikomu jakichś strasznych szkód.
Muślin, samobójstwo i Kelly Family, czyli Kathleen Golligher
Na koniec rodzina, którą chyba dopiero Kelly Family zdetronizowało w kategorii „najpopularniejszy klan rozrywkowy swoich czasów”. Klan z Belfastu – ojciec, cztery córki, syn, zięć – dokonywał szachrajstw tak wspaniałych, że nawet niejaki William Crawford, z zawodu inżynier, z pasji tropiciel czarów, spędził z rodziną sześć lat, i nie dopatrzył się żadnych machloj. Zwłaszcza Katie była utalentowaną medium, która produkowała ektoplazmę przy każdej okazji (skromność nie powstrzymywała jej przed wydawaniem na świat całych zwojów ekoplazmy wprost spomiędzy nóg), a także lewitowała w powietrze stoliczki i inne meble drobniejszych gabarytów.
Pan Crawford, niestety, odebrał sobie życie, zanim prawda o Golligherach wyszła na jaw (podobno napisał w liście pożegnalnym, że jego samobójstwo nie ma nic wspólnego ze spirytyzmem). Późnej zajął się nimi niejaki doktor d’Albe, który już po krótkim czasie ogłosił z niesmakiem, że jak szuka czarów, to wolałby, żeby medium prowadzące seans oszczędziło mu chociaż kopniaków przy nieudolnych próbach lewitowania stołów w powietrze. Ektoplazma okazała się natomiast starannie zwiniętym muślinem, który Katie sprytnie chowała przed seansami.
Po trzech miesiącach badań doktor d’Albe odpuścił sobie dalsze eksperymenty z Katie, która zresztą zaczęła wtedy narzekać na pogarszające się zdrowie, które utrudniało jej udział w kolejnych eksperymentach.
Do Houdiniego doktor d’Albe napisał: obawiam się, że legenda Golligherów straciła swój glamour.
No akurat z tym ostatnim to był się kłóciła – jestem, jaram się jak głupia każdym zdjęciem z ektoplazmą na pierwszym albo i drugim planie, każdą herstorią kobiet-mediów, każdym kolejnym tropem w tej karuzeli szaleństwa, szachrajstwa i szykowności.
Co jak co, ale dla mnie wszędzie jest ten glamour.
Ostatnie
Przy pisaniu tekstu posłużyłam się książką A magician among the spirits Harry’ego Houdiniego. Zdjęcie tytułowe: cottonbro from Pexels.
2 comments
Zaziaaa , Kocham!! Machloje 4ever!! Pisz, pisz więcej i więcej!
Agacia <3 Jaram się jak potłuczona, strasznie mi miło, dziękuję bardzo!!