Jaki jest najgłupszy trend, którego padłaś ofiarą? Aksamitne dresy, balejaż na skunksa, włosy spod gofrownicy? Krawat Avril Lavigne czy oczy pandy wokalisty Tokio Hotel? Wszystkie mamy za sobą absurdalne mody i zdjęcia, na których widok można tylko przeżegnać się i pomodlić do bozi, żeby uchroniła nas przed dalszym grzechem. Chciałam napisać, że pocieszające jest jednak to, że nasze trendy nikogo przynajmniej nie zabijają – ale to nie jest takie oczywiste, jeśli poczytać trochę o fast fashion. Zamiast tego możemy się jednak cieszyć, że przynajmniej to nie tylko my, a mody zarówno mordercze, jak i po prostu kretyńskie, towarzyszą ludzkości prawdopodobnie od momentu, kiedy Ewa popatrzyła na Adama i stwierdziła, że jej listek figowy jest jednak fajniejszy.
Zróbcie sobie herbatę, załóżcie najprzedniejszy kapelusz i jedziemy na przejażdżkę po pięciu absurdalnych historycznych modach!
Kapelusz z truchełkiem, czyli szał na wypchane ptaki
Pamiętacie scenę w Harrym Potterze, kiedy podczas zajęć z obrony przed czarną magią, klasa Harry’ego uczy się pozbywać bogina? Zmiennokształtnego demona można rozbroić za pomocą śmiechu, a kiedy mierzy się z nim Neville, bogin przybiera postać przerażającego profesora Snape’a… W ciuchach swojej babci. Gromki śmiech zebranych redukuje potwora do strzępka dymu.
Śmiem twierdzić, że ta scena nie miałaby nawet połowy swojej komicznej mocy, gdyby nie kapelusz pani Longbottom, makabryczne cudo, zdobne w kilka pajęczyn i zwieńczone wypchanym sępem. I chociaż nie znalazłam nigdzie informacji o umieszczaniu na kapeluszach akurat sępów, to wiktoriański szał na nakrycia głowy ozdobione wypchanym ptactwem to fakt. Moda rozpoczęła się na początku XIX wieku i jak na jeden bzdurny trend, to poniosła ze sobą całkiem sporo zupełnie niespodziewanych konsekwencji.
Po pierwsze: ptaszki. Im wyższe zapotrzebowanie, tym więcej ptaków padało ofiarą bestialskich polowań, nieobjętych żadnymi regulacjami – myśliwym zdarzało się atakować ptaki na obszarach lęgowych, gdzie młode padały później z głodu, pozbawione rodziców, a także ucinać osobnikom tylko skrzydła, zostawiając je na śmierć w męczarniach. Przetrzebione populacje balansowały na granicy wymarcia (RIP dla gołębia wędrownego, chociaż akurat na niego polowano głównie w celach innych, niż dekoracja).
Po drugie: reakcja. Moja ulubiona część historii: pomyje za bestialską modę zbierały oczywiście kobiety, jako główne adresatki trendu. Ale to i kobiety zwarły szyki, żeby coś z tym robić: w Wielkiej Brytanii powstało stowarzyszenie na rzecz ochrony ptaków, które doprowadziło później do zakazu importu piór. W Stanach Zjednoczonych natomiast dwie damy założyły towarzystwo Audubon, które istnieje po dziś dzień i zajmuje się ochroną ptasząt wszelakich. Starania pań doprowadziły też do powstania pierwszej federalnej ustawy o ochronie środowiska w 1901 roku.
Po trzecie: nie tylko ptactwo. Moda na kapelusze z martwymi ptaszorami nie byłaby możliwa, gdyby nie rozwój taksydermii, czyli sztuki wypychania zwierząt, na początku XIX wieku. Chemikalia, których w tym procesie używano, nie należały do najbezpieczniejszych, z arszenikiem na czele. Cierpiały więc nie tylko ptaszki, ale też osoby zajmujące się produkcją – oraz noszeniem – tych absurdalnych kapeluszy.
Po czwarte: ze wszystkich wymienionych tutaj trendów, nakrycia głowy z truchełkami według mnie wyglądają najbardziej debilnie, no ale – nie mój cyrk, nie moje ptaszyny, więc kwestie gustu pozostawiam wam do rozstrzygnięcia we własnych serduszkach.
Trująca zieleń, czyli kto się boi arszeniku
To jest moda, którą łatwo zrozumieć, zwłaszcza niżej podpisanej, która pisze te słowa owinięta w zielony szal, na zielonej kanapie, podpierając się na zielonej poduszce – drobna różnica jest taka, że chociaż nie mam właściwie pojęcia, jakich pigmentów używa się do moich ciuchów i domowych dekoracji, to z pewną pewnością mogę powiedzieć, że nie są tak mordercze jak… Arszenik.
W XIX wieku świat zwariował na punkcie żywych odcieni zieleni. Zielone były suknie, buty, rękawiczki, sztuczne kwiaty, ozdoby, a idąc dalej: tapety (najsłynniejsze należały do Napoleona podczas zesłania na wyspę świętej Heleny), dywany, abażury, piękne weneckie okna… Słowem, zieleń była wszędzie. I nie byłby to problem, gdyby nie fakt, że wspaniałe zielone barwniki zawierały masę śmiertelnie trucizny. Najbardziej chyba niewinnymi objawami zatrucia arszenikiem były skórne wysypki i podrażnienia, z czasem przeradzające się w otwarte, niegojące się rany, przez które do organizmu dostawało się jeszcze więcej trucizny.
Jak bywa z morderczymi trendami, cierpiały ich nosicielki, cierpiały osoby postronne – zwłaszcza wryła mi się do głowy wizja imprezowych belles , których piękne zielone suknie z koła wirowały w tańcu, zasypując wszystko wokół trującym pyłem – cierpiały dzieci, dla których wytapetowane i wydywanowane (he?) arszenikiem domy stawały się śmiertelną pułapką. I oczywiście – cierpiały całe masy anonimowych krawcowych, szwaczek, modystek i tak dalej, pracujących na co dzień z trującym pigmentem.
W 1861 roku zmarła zaledwie dziewiętnastoletnia Matilda Sheurer, zatrudniona w warsztacie produkującym zielone sztuczne kwiaty w Londynie. Sheurer cierpiała na objawy zatrucia od ponad roku, a jej śmierć była absolutnie makabryczna: bez końca wymiotowała, białka jej oczu zabarwiły się na zielono, widziała też na zielono, a autopsja znalazła arszenik w jej płucach, wątrobie i żołądku. Sprawa Sheurer zainteresowała prasę i organizacje dobroczynne, chociaż zajęło lata, zanim trującą zieleń udało się ostatecznie wyrugować z codziennego życia.
Szalony jak kapelusznik, czyli te bzdurne babskie mody
W modzie utarło się, że kobiety zbierają baty za całe zło – wiecie, bo wiecznie chcemy nowych fatałaszków, bo nosimy więcej elementów garderoby, które służą wyłącznie ozdobie, i tak dalej – z automatu zakłada się natomiast, że ubrania noszone przez panów to artykuły pierwszej potrzeby. No i tutaj ja bym się zastanowiła, czy coś takiego jak filcowy kapelusz, niezbędny element ubioru każdego dżentelmena w XIX wieku, to istotnie akcesorium niezbędne do życia. Nigdy nie słyszałam, żeby ktoś padł nagle trupem z powodu braku nowej fedory ze zgrabnym rondem – produkcja kapeluszy natomiast, zwłaszcza w czasach wiktoriańskich, była procesem skrajnie morderczym.
Wszystko rozbija się o rtęć, której używano do zmiękczania futer, z których następnie powstawał filc. Nakrycia głowy, które po długim procesie trafiały na głowy dżentelmenów, były tak niebezpieczne, że muzeum Victoria&Albert do dziś trzyma wszystkie kapelusze z kolekcji w oznaczonych czachą workach (szacuje się, że połowa z nich zawiera rtęć). I mimo że kapelusze panowie, niby tak racjonalni i rozsądni, to trendy zmieniały się nieustająco. Na przestrzeni kilku dekad męska moda przerobiła wszak kapelusze trójgraniaste, cylindry, meloniki, fedory, a to tyle, ile sama jestem w stanie wymienić z głowy, a ekspertką w modzie męskiej absolutnie nie jestem.
W związku z nieustającym zapotrzebowaniem, niezliczeni kapelusznicy przerabiali rtęć całymi kilogramami, cierpiąc potem męczarnie, a często tracąc życie wskutek zatrucia. Rtęć, jak wie każdy, kto kiedyś zadrżał sięgając po puszkę tuńczyka w supermarkecie, czyni nie tylko spustoszenia w organizmie, ale też kiedy raz doń trafi – zostaje na dobre, nagromadzając się przez lata. Jest niebezpieczna tak w kontakcie ze skórą, jak i przy spożyciu, a już najgorsze są opary – z nieszczęściem dla kapeluszników, którzy wdychali rtęć całymi dniami, nurzali w niej dłonie, a także spożywali na brudnych rękach, bo higiena w tych czasach była, jaka była.
Najstarsi pracownicy we francuskich zakładach nie przekraczali z zasady pięćdziesiątki, a zanim zmarli przedwczesną śmiercią, towarzyszył im szereg objawów, takich jak: opuchnięte dziąsła, obrzęk języka, kruchość i czernienie zębów, konwulsje, drgawki i trzęsące się dłonie – przerażające są zdjęcia kontraktów podpisywanych na przestrzeni lat przez tych samych kapeluszników i paraliż. Do tego cierpieli na całą litanię zaburzeń psychicznych, która dorobiła im łatkę „szalonych” wahania nastroju, fobie społeczne, napady szału i – dziwnym nie jest, jak posłucha się wszystkich objawów – myśli samobójcze.
Używanie rtęci w kapelusznictwie było procesem, który okazał się najtrudniejszy do wyrugowania – rtęć była tania, męskie kapelusze były towarem pierwszej potrzeby, a kapelusznicy… No cóż, tutaj wchodzi druga strona genderowego medalu: kapelusznicy, w ogromnej większości mężczyźni w sile wieku, nie budzili takiego współczucia jak młode dziewczęta, zatrudnione przy wyrobie arszenikowych kwiatów i dodatków, ani takiego jak śliczne ptaszątka, zabijane na kapelusze. Dlatego społeczny odzew i naciski w ich kwestiach nie były tak silne, jak przy morderczych procederach, których ofiarą padały bardziej medialne jednostki.
To co, macie jeszcze ochotę na herbatkę u szalonego kapelusznika?
Suknia co zapiera dech, czyli grand habit de cour
Dobra, zrobiło się ciężkawo, więc kolejne trendy naprawdę będą średnio szkodliwe, za to po prostu idiotyczne. Kto czytał machloje o Marii Antoninie, ten z pewnością pamięta grand habit de corps, mordercze suknie z wyjątkowo sztywnym gorsetem, noszenia których święte prawo i obowiązek miały kobiety z francuskiej rodziny królewskiej. „Zwykłe” dworskie śmiertelniczki miały przywilej zakładania grand habit tylko w dzień debiutu na dworze, i wiele z pań wspominało to jako absolutny koszmar. Niby taka ładna kiecka, to co z nią za problem?
Grand habit było absolutnie kretyńskie. Gorset to jedno: ściskający potwornie, deformujący żebra, przyprawiający damy o notoryczne omdlenia, a także szereg różnych innych przypadłości, takich jak: palpitacje, astma, omdlenia, cuchnący oddech i ogólna zgnilizna (withering rottenness). Nawet jeśli nie zapadło się na galopującą zgniliznę, to grand habit potrafiło skutecznie zrujnować jego nosicielce cały dzień, bo było w nim po prostu absurdalnie trudno się poruszać. Do pary z gorsetem, spódnica takiej sukni była osadzona na dwóch paniers, czyli stelażach przypominających koszyki, które mogły być szerokie na grubo ponad metr. Uwielbiam wizję dostojnych dam blokujących się w drzwiach Wersalu, ale w sumie to jeszcze nie byłam w Wersalu (emoji złamanego serduszka), więc w sumie to nie wiem. Mam nadzieję, że mają tam szerokie drzwi.
Moja ulubiona anegdotka o grand habit: jego szerokość osiągnęła tak absurdalne rozmiary, że księżniczki zasiadające w teatrze po bokach królowej całkowicie ją zasłaniały. Oczywiście była z tego afera, więc księżniczkom kazano się przesiąść na siedzenie dalej, zostawiając wolne miejsce – trochę jak na covida – między nimi a królową. Oczywiście kolejne damy, które siedziały na dalszych miejscach, były oburzone, więc im też kazano się przesiąść, kolejne damy znów się oburzyły, a domino grand habits ciągnęło się – wyobrażam sobie – aż przed gmach teatru.
Fast fashion w czasach Marii Antoniny
Stwierdziłam, że zamkniemy ten ponury tekst wariackim przytupem i pogadamy sobie po prostu o kolorach i fryzurach na dworze naszej ulubionej królowej – były debilne, ale raczej nieszkodliwe, o ile nie liczyć oczywiście dekapitacji.
Zanim bozia stworzyła Zarę, dała nam Marię Antoninę, a z nią – paradę trendów, które zmieniały się jak w kalejdoskopie, i chociaż wprawdzie zbiły fortunę wielu francuskim marchands de mode, to przyprawiły też wielu producentów tkanin o rwanie włosów z głów, przekleństwa i bankructwo, ponieważ z tak błyskawicznie zmieniającymi się modami nie byli w stanie absolutnie nic zaplanować.
Po pierwsze, kolor puce, czyli… Pchłowy. Skąd się wzięła taka absurdalna nazwa? Podobno od Ludwika XVI, który nie za bardzo umiał tupnąć nóżką na szaleństwa żony, więc robił sobie po prostu kawały – kiedy Maria Antonina pokazała mu tkaninę w nowym, szałowym odcieniu brudnego fioletu, Ludwik stwierdził, że najbardziej kojarzy mu się on z pchłami. Jak każdy w Wersalu, Ludwik wiedział doskonale, co mówi, bo w czasach peruk i rzadkich kąpieli (Austriaczka Maria Antonina uchodziła za absurdalną czyścioszkę, bo miała zwyczaj cotygodniowego pluskania się w wannie) pcheł w Wersalu było więcej niż gołębi na rynku w Krakowie.
Jeśli nie przemawia do was couleur de puce, to może skusi was caca dauphin, czyli kupa delfina – no sraczkowaty po prostu. Super szykowny odcień khaki, który podbił serca tych dworzan, którzy woleli jakiś bardziej hipsterski sposób uczczenia narodzin delfina Francji niż kartka okolicznościowa i toast. A lud się cieszył – wszak Maria Antonina bardzo długo złośliwie odmawiała Francji wyprodukowania następcy tronu, chociaż nieśmiało zasugerowałabym, że Ludwik XVI, który odmawiał skonsumowania związku przez siedem lat od ślubu, mógł mieć z tym coś wspólnego.
Nie znalazłam niestety żadnego obrazka poglądowego, który przedstawiałby, jak wyglądał równie modny kolor opéra brûlée, czyli spalonej opery, wymyślony na cześć – no zgadliście – pożaru w paryskiej operze. Google złośliwie wyrzuca mi tylko zdjęcia crème brûlée, a to znak, że trzeba skończyć z pisaniem i iść zrobić sobie kanapkę.
Ostatnie
Czerpałam z Historii Mody Francois Bouchon, Queen of fashion Caroline Weber, Royal art of poison Eleonor Herman, a także Fashion Victims Alison Matthews David. Informacje o kapeluszach z ptasimi truchełkami znalazłam też tutaj i tutaj. Główne zdjęcie: cottonbro from Pexels.
2 comments
Kapelusze z piórami zbudzają obrzydzenie; jeśli miałabym nosić takie truchło na głowie? Nie dziękuję, wolę nasze współczesne czapki. Pomysły na nazwy kolorów czy nawet smaków lodów w lodziarni zawsze mnie śmieszą. Chcę kupić farbę, żeby pomalować ścianę… I tak na przykład chciałabym zielony. Nie, nie, jest to łąka o poranku w maju XD.
Ja osobiście uwielbiam nazwy kolorów i zawsze się na nie łapię, dlatego mam chore ilości lakierów do paznokci w podobnych odcieniach, które się śmiesznie nazywają 🙂 Ale nie wiem, czy skupiłabym się na puce albo na delfinią kupę!