Znacie ją, nawet jeśli jej nie znacie. To ona dała swoją twarz martwej Ofelii, która płynie z nurtem rzeki na płótnie Millaisa. Jest natchnioną Beatrycze na obrazach Rosettiego, z włosami tak gęstymi, że każdą włosomaniaczkę skręci z zazdrości, oczami wzniesionymi do nieba i kwiatem maku w otwartych dłoniach. Przykuwa wzrok jak magnes, nieważne, czy jest akurat sobą, czy Beatrycze, bohaterką z Biblii czy z Szekspira. A echa jej urody przebijają też z obrazów namalowanych długo po tym, jak jej zabrakło, na przykład u Pani z Shallot Waterhouse’a.
Lizzie Siddal ma wiele twarzy, a paradoksalnie najciekawsze są te, których nie uwieczniono na obrazach: twarz artystki, poetki, kobiety o tak bogatym życiu wewnętrznym, że mogłaby wypełnić kilka zupełnie niezależnych od siebie postaci. Twarz, która kryje też zmagania z depresją i uzależnieniem, nieprzerwane zagubienie, przedwczesną śmierć…
Została z łatką pierwszej supermodelki, a pod łatką, jak zwykle, zniknęła cała masa ciekawszych rzeczy.
Zapraszam na herstorię Lizzie Siddal.
Koniec
W lutowy poniedziałek 1862 roku Lizzie wychodzi na kolację z mężem, malarzem i poetą Dante Gabrielem Rosettim, z którym po prawie dekadzie zalotów połączyło ją wreszcie małżeństwo. Towarzyszy im poeta Algernon Charles Swinburne, lew salonowy i zawadiaka, wielki przyjaciel Lizzie. Wieczór przebiega bez zakłóceń, ot, kolacja jak zwykle, chociaż Rosetti wspomina później, że Lizzie balansowała na granicy skrajnych nastrojów, to podekscytowana, to przybita – nie było to jednak nic wyjątkowego. Siddal była uzależniona od laudanum, czyli mikstury opium i alkoholu – nałóg pożarł ją jak zły wieloryb lata wcześniej, a sytuacja tylko się pogorszyła wraz z tragedią, która spotkała ją kilka miesięcy wcześniej – upragnione dziecko urodziło się martwe.
Po kolacji Lizzie i Rosetti wracają do siebie, on wychodzi do pracowni malować, ona się kładzie. Nie obudzi się – kiedy mąż znajdzie ją kilka godzin później, będzie w śpiączce. Nie uda jej się wybudzić ani jemu, ani kilku różnym lekarzom, których sprowadzi w nocy. O siódmej rano stwierdzają, że Lizzie Siddal nie żyje. Miała trzydzieści dwa lata i była w kolejnej ciąży.
Czy końcem była morfina, czy serce wyżarte depresją? Strata dziecka, czy nawarstwione dramaty?
Nie dowiemy się. Chociaż zanim zasnęła, napisała list pożegnalny.
Koniec po końcu
List spłonął. Niewiele jest okresów w historii, które są łaskawe dla samobójców, ale epoka wiktoriańska skakała też do gardła ich bliskim – ani rodzina Lizzie, ani krewni Rosettiego nie mieliby łatwego życia, gdyby rozeszła się wieść, że Siddal odebrała sobie życie Nikt nie wspomina o liście ani w noc jej śmierci, ani podczas krótkiego śledztwa, ani na pogrzebie.
Może to przez spalony list Lizzie nie che odejść? A może przez wiersze, które Rosetti włożył jej do trumny? W odruchu rozpaczy pozbył się jedynej kopii tomu poezji, nad którym pracował. W każdym razie, duch Lizzie zaczyna snuć się po ich mieszkaniu i budzić go po nocach. Rosetti się przeprowadza – zjawa idzie za nim. Opowiada o niej znajomym, sprowadza też medium, dzięki któremu Lizzie komunikuje się za pomocą stuków i puków. Nawet racjonalny William Rosetti, brat Dantego, potwierdza, że zjawa zna fakty, o których wiedzieć mogła tylko ona. Jeszcze lata później, kiedy Dante zmaga się z uzależnieniem od alkoholu, martwa żona komunikuje się z nim pod postacią ptaka, wyśpiewując uporczywe trele pod jego oknem.
Że rękopisy nie płoną, to wszyscy wiemy, ale czy da się je pogrzebać? W przypadku Rosettiego się nie udało. Po kilku latach godzi się, żeby jego łasy agent pod osłoną nocy rozkopał grób Lizzie i odzyskał utracone wiersze.
Ekshumacja w ciemnościach staje się kolejną cegłą, z której zbudowana jest sława Siddal. Roznosi się wieść, że Lizzie w trumnie, po kilku miesiącach od pogrzebu, była jeszcze piękniejsza, niż za życia, że księżyc odbijał się w bieli jej policzków, że włosy jej urosły i lśniły miedzią. Raczej to kłamstwo, plotka zniekształcona, zmyślenie o tyle podlejsze od prawdy. W tym czasie Rosetti maluje też jeden ze swoich najsłynniejszych obrazów, do którego Lizzie pozuje mu zza grobu: płótno Beata Beatrix przedstawia ją jako Beatrycze, ukochaną Dantego Alighieri, w momencie religijnej ekstazy. Wznosi oczy do nieba, wydaje się spokojna, a w jej rozłożonych dłoniach leży kwiat maku.
Co się robi z maku, wszyscy wiemy.
Koniec przed końcem
Wydaje mi się, że końca można zacząć szukać jeszcze wcześniej, może nawet od momentu małżeństwa? Gonili się jak dwa złe króliczki, przez dekadę, bezustannie, pociągając się za warkocze. Rosetti się szlajał, zdradzał otwarcie i nieznośnie, nie wiem, jak można o nim pisać, że to wielki romantyk był. Po mojemu to Rosetti wiedział tyle o miłości, co ja o grze na akordeonie, ale nie o nim mówimy. Lizzie też kochała, też toksycznie, też krzywo, uciekała w manipulacje, jej słynne podłe zdrowie potrafiło zaprowadzić ją daleko. Kiedy niedomagała, on natychmiast pojawiał się przy jej boku, a kiedy jej się poprawiało, romansował z kolejnymi modelkami, z Annie i z Fanny, których Lizzie nie była w stanie znieść.
Pobrali się dopiero, kiedy Rosetti naprawdę się przestraszył, że kolejne niedomagania ukochanej skończą się śmiercią. Poznała wreszcie jego chłodną rodzinę – siostrę, poetkę Christinę Rosetti, która z daleka pisała o Lizzie wiersze, a z bliska omiatała ją zimnem, poznała i matkę. Zaszła wreszcie w ciążę, zakochana, chyba szczęśliwa, chociaż w chmurze opium. Na kilka tygodni przed porodem poczuła, że coś jest nie tak. Dziecko przestało się poruszać.
Wydaje mi się, że to był koniec prawdziwy.
Środek
Lizzie maluje od dziecka, chociaż nie przypadła jej edukacja ani fundusze, które dostali jej koledzy. Związek z Rosettim, który nieprzerwanie wierzy w jej talent i wspiera jej artystyczne wizje, w tej kategorii pięknie wyróżnia się wśród typowych relacji muza-artysta. Malują naprzemiennie, on ją, ona jego. Tworzą sobie kolejne azyle, gdzie potrafią zniknąć na całe tygodnie. W marcu 1855 r. następuje przełom – Rosetti pokazuje szkice Lizzie Johnowi Ruskinowi, pisarzowi i patronowi prerafaelitów, który natychmiast deklaruje, że Lizzie, mimo braku edukacji, ma większy wrodzony talent niż pozostali członkowie bractwa (tak przynajmniej pisze przepełniony dumą Rosetti – mało kto zgadza się z nim i Ruskinem).
Ruskin kupuje wszystkie szkice Lizzie, która zarabia na tym więcej, niż w rok „normalnej” pracy, i obejmuje ją troskliwym patronatem: gęsto sypie kasą, ustanawia dla Lizzie regularną pensję, przesyła jej książki i aranżuje wyjazdy. Ale kiedy Lizzie nie słucha jego wskazówek i podczas sponsorowanej przez Ruskina podróży udaje się do Paryża, który on mocno jej odradzał, dobrotliwy patron szaleje z gniewu.
Lizzie nie przestaje malować, pisze poezje, nieustannie się dokształca. Mimo to nawet wtedy dręczy ją ciemność, od dawna towarzyszy jej opium, są też plotki, że Paryż był jej tak niezbędny, bo najłatwiej tam o laudanum. Boi się, że marnuje reputację na Rosettiego, który po prawie dekadzie jest tak samo daleki od poślubienia jej, jak przy pierwszych spotkaniach.
Środek początku
John Millais jest przygotowany – wynajduje gdzieś starą suknię ślubną, która luźno układa się wokół jej szczupłej sylwetki, pod wanną instaluje szereg lamp, które mają ogrzewać wodę podczas długich godzin pozowania. System zawodzi, ale Lizzie, zawsze profesjonalna, nie przerywa seansu i nabawia się potwornego przeziębienia, które rozpoczyna jej niekończące się problemy zdrowotne. Kiedy obraz się ukazuje, opinie są mieszane: z jednej strony, koncept jest tak wyjątkowy, że odbija się czkawką znanym krytykom. Z drugiej: dziewczyna z drobną twarzą wśród burzy loków, o ostrym podbródku i ciężkich powiekach, nie daje o sobie zapomnieć, ale też niepokoi. Uroda Lizzie, a zwłaszcza jej burza rudych włosów, to powiew świeżości w skostniałych standardach piękna – a pamiętamy wszyscy, że kiedyś było naprawdę podle być rudym. Jako dziecko Lizzie była wyśmiewana z powodu koloru włosów, a jej późniejszy przyjaciel, poeta Swinbourne, też rudzielec, wspominał, jak w jego rodzinnej wiosce regularnie rzucano kamieniami w rude wiewiórki. Szereg przesądów przypisywał rudym rozmaite przewinienia, od przynoszenia pecha, po czary, zatapianie statków i tajemniczo brzmiący brak duszy.
Ofelia Millaisa to pierwszy z szeregu obrazów, na których pojawia się Lizzie, a do których dziś ustawiają się kolejki. Pozostałe wychodzą praktycznie wyłącznie spod pędzla Rosettiego, który nie znosi, kiedy Lizzie pozuje innym malarzom. Jako modelka zachwyca profesjonalizmem, ale pod spodem gotuje się coś innego – potrzeba tworzenia tętni z każdym jej krokiem.
W tym czasie zaczyna się jej romans z Rosettim – oboje się piękni, utalentowani, rozumieją się z mgnieniu oka. A on daje jej coś, czego ze świecą szukać wśród podobnych mu artystów: bezwarunkową wiarę i wsparcie dla jej talentu.
Początek
Wersji jest kilka: jedna, że widzi ją na zapleczu sklepu i zapiera mu dech, inna, że to jego kolega chodzi na randki z koleżanką z pracy Lizzie, a ta idzie z nimi kiedyś ulicą, chłodna i wyniosła, ale tak piękna, że słowo trafia do Waltera Deverella, młodego malarza z kręgu prerafaelitów.
O takich dziewczynach on i jego koledzy mówią stunner; zachwycaczka. Deverell, świadom, że praca modelki w tych czasach potrafi zrujnować reputację, a z nią całe życie młodej kobiety, boi się spłoszyć Lizzie. Jest przekonany, że dziewczyna ze sklepu z kapeluszami jest jedyna w swoim rodzaju. Prosi więc swoją matkę, matronę roztaczającą aurę stateczności, żeby porozmawiała z panią Siddall (przez dwa „l” – Lizzie zmieni później pisownię rodzinnego nazwiska za namową Rosettiego).
Dopiero z obopólnym matczynym błogosławieństwem Lizzie przystaje na propozycję. Od tego czasu spędza popołudnia w prowizorycznej pracowni Deverella, zbudowanej na tyłach domu. Zarówno sam malarz, jak i jego matka i siostra szybko ulegają urokowi zwiewnej dziewczyny o włosach jak miedź, cichej i uprzejmej – jeszcze nie zepsutej morfiną, problemami zdrowotnymi i latami niestabilnego związku. Kiedy Lizzie pozuje Deverellowi do sceny z Wieczoru Trzech Króli, poznaje też kolejnych malarzy z jego kręgu, ciekawych tej tajemniczej nowej modelki.
Któregoś dnia do pracowni trafia też Dante Gabriel Rosetti, przyjaciel Deverella i jeden z założycieli bractwa prerafaelitów.
Reszta to historia.
Ostatnie
Korzystałam z książki Lizzie Siddal, the tragedy of pre-raphaelite supermodel Lucindy Hawksley.