Wszystkie słyszałyśmy o procesach czarownic z Salem, ale co byście powiedziały na opowieść o podobnej masowej histerii, umieszczoną jednak w prawdopodobnie najbardziej szałowym europejskim mieście, do tego pełną trucizny, moralnej zgnilizny i możnych tego świata? Bonusowe punkty za czarne msze, alchemię i Króla Słońce, Ludwika XIV, wokół którego całe to szaleństwo się kręciło.
Afera trucicielska trwała przez pięć lat, doprowadziła do ponad 300 aresztowań, 100 procesów i 34 egzekucji. I ja na przykład wcale nie jestem pewna, po co im to wszystko było. Przynajmniej mamy z tego kilka herstorii, od których nawet trzysta lat później coś mi drga, czy to serduszko, czy to oko (z frustracji) – nie jestem pewna.
Preludium – Madame de Brinvilleres
W aferze, w której mnóstwo było zmyśleń i kołowania, w jednej sprawie nie ma wątpliwości. Madame de Brinvilleres, paryska szlachcianka z szanowanych kręgów, otruła najpierw swojego ojca, a potem dwóch braci. Dlaczego? W celach majątkowych oczywiście (arszenik i inne trucizny nazywano akurat slangowo „proszkiem dziedziczenia”). Brinvilleres miała bardzo drogiego utrzymanka nazwiskiem Saint-Croix. Kiedy para przejadła majątek damy, zajęli się stopniowym wytruwaniem zamożniejszych gałęzi jej rodziny. Podobno madame testowała też swoje trucizny na biedakach w szpitalach, gdzie udawała się pod pozorem dobroczynności, i zabiła przy tej okazji kilkadziesiąt osób.
Prawdopodobnie madame de Brinvilleres by się upiekło, gdyby nie fakt, że Saint Croix zmarł, zostawiając po sobie masę długów, a jego majątek zaanektowano na cele spłacenia wierzycieli. Wśród pozostawionych przez Saint Croix obiektów był kufer pełen dokumentów, a w nim listy od Brinvilleres, w których omawiali dokonane zbrodnie.
Podobnie jak w przypadku Beatrice Cenci, sprawa madame de Brinvilleres mocno namieszała wśród tak zwanej opinii publicznej. Nagle okazało się, że trują nie tylko Włosi (jak wcześniej wierzono), nie tylko mężczyźni, nie tylko jakieś łajdaki z rynsztoka, nie tylko obcy. Truć mogła arystokratka, Francuzka, osoba doskonale znana w wyższych sferach, do tego: kobieta.
Kiedy ciało madame de Brinvilleres spłonęło na stosie, inna dama, madame de Sévigné, napisała do swojej córki, że teraz wszyscy w Paryżu będą oddychać jej prochami.
Ciekawe, zastanawiała się Sévigné, czy nie najdzie ich jakiś zbiorowy nastrój na truciznę.
Trucizna w powietrzu
Trzeba było chwilkę odczekać, aż ta trucicielska atmosfera, która opętała Paryż, w pełni się objawiła. Pół roku po egzekucji madame de Brinvilleres do aresztu trafia Madelaine La Grange, wróżbitka oskarżona o otrucie swojego męża, bogatego i mocno od niej starszego prawnika. Sprawa jest tym bardziej podejrzana, że para wzięła ślub całkiem niedawno. Szybko okazało się, że La Grange nie tylko faktycznie otruła „,męża”, ale też że żadnego ślubu nie było – sprytna wróżbitka zaprowadziła do urzędu swojego partnera w zbrodni, zdemoralizowanego (szok!) księdza.
La Grange z więzienia pisze do markiza Louvois, sekretarza stanu, donosząc, że ma informacje o spisku, który uderzy w najwyżej postawione w kraju osoby, z królem włącznie. Louvois bierze sprawę na poważnie, angażuje szefa policji nazwiskiem La Reynie, chłopa z żelazną ręką i inkwytorskim zacięciem, i kilkakrotnie przesłuchują wróżbitkę. Problem w tym, że poza fukaniem o spisku, La Grange nie jest w stanie podać żadnych szczegółowych informacji. Czy naprawdę wie coś ciekawego, czy zmyśla, żeby ratować skórę? Nie wiadomo.
Panowie męczą się przesłuchiwaniem wróżki i już-już chcą jej się pozbyć, kiedy w ręce policji trafia anonimowy list, zdający się potwierdzać istnienie spisku na życie króla.
W tym samym czasie na policję stawia się prawnik nazwiskiem Perrin, donosząc, że niedawno uczestniczył w kolacji u żony swojego znajomego, wróżbitki nazwiskiem Vigoreux. W gronie jest też jej koleżanka po fachu, Marie Bosse, która po którymś kielichu chwali się, że biznes idzie ostatnio nieźle, jeszcze tylko kilka otruć, i będzie mogła iść na emeryturę. Zarówno Bosse, jak i Vigoreux zostają od razu aresztowane.
Policja i juryści załamują ręce, bo nagle wydaje się, że trucizna leje się z każdej strony, stanowiąc też zagrożenie dla osób z coraz wyższych sfer. Anonimowy list i mętne zeznania wróżbitki Grange wydają się ślepą uliczką. Zainteresowanie sprawą osobiście wyraża król, powołując do życia specjalną komisję zwaną Chambre Ardente (“ognista izba”) która ma zbadać sprawę. W ciągu kilku nadchodzących lat Chambre Ardente dokona kilkuset aresztów i wyśle na śmierć ponad trzydzieści osób – lwia część z nich, podobnie jak zaareszowana wcześniej Magdelaine La Grange, Marie Vigoreaux czy Marie Bosse, to szeroko pojęte wróżbitki.
Co to w ogóle te wróżbitki?
Paryskie wróżbitki (nie piszę „wróżki” żeby nie mylić ich z takimi stworzonkami jak wróżki z wycinanek w Cottingley), to drobne przedsiębiorczynie z niższych sfer, w lwiej części kobiety, zajmujące się całym wachlarzem magiczno-leczniczych aktywności, od przewidywania przyszłości, układania horoskopów czy czytania z linii dłoni, po mniej niewinną magię.
Część tych czarów wydaje się po prostu śmieszna, jak nacieranie koszul opornych adoratorów świętymi obrazkami, część jest obrzydliwa – koktajle z krwi menstruacyjnej i nasienia – a część mocno podejrzana, jak zaklęcia wymagające kawałeczków trupów. Wróżbitki, których populację szacowało się na mocno zaniżone 400 osób w Paryżu, często posiadały zupełnie różne wykształcenie, od takich, które nie umiały się nawet podpisać, bo kobiety oczytane i bardzo majętne.
Oprócz czarów, wróżbitki zajmowały się też preparowaniem leków i kosmetyków, przeprowadzaniem aborcji (karalnych w tym czasie śmiercią zarówno dla niedoszłej matki, jak i akuszerki wykonującej procedurę), wyszukiwaniem antidotów na wszelkie trucizny… I, jak z przerażeniem stwierdziła komisja Chambre Ardente, przygotowywaniem samych trucizn najwyraźniej też.
Najsłynniejszą z wróżbitek zamotanych w aferę trucicielską była Catherine Monvoisin, zwana krótko La Voisin, która zaczęła pracę w zawodzie jeszcze jako dziecko. Nie wiem, jak dobra była Vosin w swojej robocie, skoro według licznych świadków kilkakrotnie próbowała otruć własnego męża, z mizernym skutkiem – ale nie przeszkadzało to jej klientom. Areszt Voisin i jej partnera (tj. takiego trochę partnera, trochę arcywroga), maga Lesage to moment, kiedy oskarżenia zaczęły padać także na królewskie towarzystwo.
Dworski chaos
Po aresztowaniu zarówno Voisin, jak i Lesage zaczynają tryskać oskarżeniami jak dwa zepsute syfony – nie tylko próbują wkopać siebie nawzajem (tyle z wielkiej miłości, która kiedyś ich łączyła), ale wymieniają też coraz poważniejszych klientów, którzy rzekomo do nich przychodzili. Marszałek de Luxembourg za pomocą Lesage’a miał kombinować jakieś umowy z diabłem, hrabina de Soissons rzekomo chciała otruć jedną z królewskich kochanek, Louise de La Vallière, a nawet i samego króla. Jej siostra, hrabina de Bouillon, oberwała od szajki Voisin oskarżeniem, że zgłosiła się do nich po pomoc w truciu swojego męża.
Najwyżej postawioną osobą, którą Lesage wymienił jako swoją klientkę, była królewska metresa, markiza de Montespan, która urodziła Ludwikowi siódemkę dzieci i przez lata była jedną z najwyżej postawionych osób na dworze. W latach poprzedzających wybuch afery trucicielskiej Montespan wypadła z łask Ludwika, a ten zainteresował się młodziutką Hrabiną de Fontanges.
Z zeznań zaaresztowanych osób wynikało, że markiza de Montespan nie tylko przez lata kupowała u Voisin eliksiry miłosne (jednym ze składników były tłuczone żaby), które podsuwała potem królowi, ale też że uczestniczyła w czarnych mszach, gdzie jej nagie ciało służyło za ołtarz ku chwale szatana. Córka Voisin twierdziła też, że podczas jednej z mszy w ofierze został złożony noworodek, z którego krwi następnie wydestylowano eliksir, który trafił później do rąk markizy de Montespan. Na jej zlecenie szajka próbowała też otruć Hrabinę de Fontanges, sprzedając jej zatrute tkaniny i parę rękawiczek, a także samego króla, używając zatrutego listu.
Podobnie jak z mężem Voisin, trucicielskie próby spaliły jednak na panewce – zresztą ja na przykład zastanawiam się zupełnie poważnie, jak na przykład miały działać zatruty list, nie zabijając od kopa osoby, która próbowałaby go dostarczyć.
Wiarygodość zeznań
I to jest największy, przyjaciele, klops. Od wróżbitki Le Grange, która jako pierwsza zaczęła mamrotać o spisku na życie króla, chociaż nie była w stanie podać żadnych szczegółów, przez zeznania przeciwko szlachciankom, których zaaresztowane wróżbitki nie były w stanie rozpoznać, kiedy postawiono je twarzą w twarz – mnóstwo zeznań z afery trucicielskiej po prostu nie trzyma się kupy.
Niejaka Catherine Leroy twierdziła na przykład, że otruła dwie kobiety, jedną za pomocą dżemu, drugą podtruwając jej wino i jajecznicę. No i istotnie, dwie panie zmarły, ale jedna na cztery miesiące po kolacji z Leroy, a druga była mocno starszą panią i trudno ocenić, czy zabiła ją trucizna.
Wezwana przed komisję Chambre Ardente hrabina de Bouillon wdeptała przesłuchujących ją dżentelmenów w podłogę – zapytana na przykład, czy próbowała otruć swojego męża, doradziła, żeby panowie zapytali go sami, bo odprowadził ją na przesłuchanie i czeka przed wejściem. Na pytanie, czy widziała diabła, odparła że istotnie, i wyglądał zupełnie jak przesłuchujący ją komisarz. De Bouillon puszczono wolno, przy aplauzie zebranego tłumu. Jej siostra, hrabina de Soissons, strzeliła sobie jednak w kolano, uciekając z kraju na wieść o oskarżeniach.
Jeśli chodzi o markizę de Montespan, to Chambre Ardente rozwiązano w momencie, kiedy oskarżenia wokół niej zaczęły gęstnieć. Król nie odsunął jej z dworu – jedna z teorii głosi, że po to, żeby zachować twarz, co nie jest specjalnie przekonujące, bo w innych sytuacjach, kiedy dworzanom trzeba było dać mocno po łapach, nigdy nie miał podobnych rozterek. Chociaż Montespan nie odzyskała statusu metresy, trudno jest jednoznacznie uznać to za konsekwencję afery trucicielskiej, bo król już wcześniej stracił nią zainteresowanie.
No dobra, ale co z czarnymi mszami i poświęcaniem noworodków? Jasne, że nie można jednoznacznie stwierdzić, że to się nie wydarzyło. Niechcianych dzieci było mnóstwo, o czym świadczy sam niesamowicie lukratywny aborcyjny biznes Voisin. Z drugiej strony, historia jest pełna opowieści o fałszywych zeznaniach wygłaszanych przez więźniów podczas przesłuchań – czarownice z Salem też niezwykle barwnie opowiadały o sabatach, randkach z szatanem i lotach na miotłach. W stanie Nebraska ciągle żyje kilka osób przekonanych, że popełniło morderstwo, mimo że badania DNA jasno ich wykluczyły (jest to szalona i potworna historia z machlojskim znakiem jakości). No więc – nie wiem.
Po co im to było, czyli koniec afery
Kariera Chambre Ardente trwała w sumie pięć lat i doprowadziła do egzekucji 34 osób, zarówno kobiet jak i mężczyzn, przede wszystkim wróżbitek z niższych sfer, i dożywocia dla ponad dwudziestki oskarżonych – los wcale niespecjalnie lepszy od egzekucji, bo XVII-wieczne francuskie więzienia tak się mają do dzisiejszych, jak Ritz do spania pod mostem. Częstym obyczajem było trzymanie więźniów w izolacji, ewentualnie przykuwanie ich do ścian, czasem oba, do tego robactwo, choroby, ciemność i głód. To wszystko spotkało oczywiście przede wszystkim tych, których nie chronił arystokratyczny status.
Po rozwiązaniu Chambre Ardente na aferę trucicielską spadła zasłona milczenia. Król kazał spalić dokumenty opisujace oskarżenia przeciwko markizie de Montespan (zachowały się kopie trzymane przez szefa policji), która prawdopodobnie do końca życia nie była świadoma swojego zaangażowania w aferę. Takie osoby, jak hrabina de Bouillon czy marszałek de Luxembourg nie spotkały się z żadnymi konsekwencjami – i w sumie dobrze, bo wygląda na to, że przynajmiej ta para była zupełnie niewinna. Najbardziej ucierpiała siostra de Bouillon, hrabina de Soissons, która uciekła przed procesem i nigdy nie pozwolono jej na powrót do Francji, mimo faktu że poprosiła o królewski pardon. Inna sprawa, że król miał wiele zupełnie nietruciźnianych powodów, żeby nie chcieć Soissons na dworze.
A markiza de Montespan? Umarła w wieku 66 lat we własnym majątku, gdzie zamieszkała po zakończeniu swojej dworskiej kariery. W ostatnich latach życia namiętnie się modliła, nosiła włosiennicę i hojnie wspierała dobroczynność. Podobno całe życie bała się ciemności.
Nie wiem czemu, ale coś mnie w tym rusza.
Ostatnie
Korzystałam z książki The affair of the poisons Anne Somerset, zaglądałam też do Royal art of poison Eleanor Herman. Zdjęcie tytułowe: Maria Orlova, Pexels.