Kwiecień zleciał jak mrugnięcie leniwym oczkiem, a z nim przyszła wiosna, kilka wspaniałych książek i kilka raczej podłych, kolejne przygody w kraju piwa i gofra, herstorie, ciekawostki i duże życiowe zmiany. Nie ma co kombinować – zapraszam na comiesięczne zapiski.
W(ew)nętrzności
Książki:
- The favourite, Ophelia Field
Biografia Sary Churchill, księżej Marlborough, długoletniej ulubienicy angielskiej królowej Anny. Sarah była kobietą z taką osobowością, że książka pewnie parzyłaby w paluszki, gdyby nie to, że studzi ją masa śmiertelnie nudnych, przynajmniej dla mnie, wstawek o walce o władzę XVII-wiecznych politycznych partii, wigów i torysów.
Żeby zjeść ciastko i mieć ciastko, planuję wydestylować najsmaczniejsze ciekawostki o Sarze w osobnym tekście, który pojawi się niedługo. - Kobiety z obrazów, Małgorzata Czyńska
Byłam strasznie napalona na tą książkę. Kobiety z obrazów to przepięknie wydany przez Marginesy zbiór esejów o kobietach, które występują na słynnych płótnach, od Mona Lisy po Fridę Khalo. Niestety, bardzo się rozczarowałam. Mam wrażenie, że ta książka chowa się pod herstoryczną pozłotką, ale zebrane w niej eseje to jedynie pretekst, żeby zachwycać się wielkimi malarzami, a same kobiety występują tam jako dodatek. Do tego brak przypisów, dziwaczna redakcja, kilka literówek i miejscami niezgrabny, miałki styl – no nie wiem, po tylu pozytywnych opiniach spodziewałam się czegoś lepszego.
Kupiłam od razu obie części, mam nadzieję, że druga będzie lepsza. - She wolves, Helen Castor (polskie wydanie: Wilczyce, Angielskie królowe)
Pierwszą królową Anglii była Elżbieta I, córka Henryka VIII i Anny Boleyn, wiadomo (a jeśli nie wiadomo i nie złapał was jeszcze tudorski bakcyl, to zapraszam tutaj). Ale ja na przykład nie wiedziałam, że na długo przed Elżbietą były w Anglii kobiety, które de facto sprawowały w państwie władzę, chociaż żadnej nie udało się wywalczyć tytułu niezależnej królowej. Matylda Szkocka, Eleonora Akwitańska, Izabela Francuska i Małgorzata Andegaweńska – wszystkie nieustraszone, obdarzone politycznym zmysłem, niepozostawiające nikogo obojętnym, i fantastycznie opisane. Polecam, łapcie tą książkę, jak tylko ją wypatrzycie. - I że ci (nie) odpuszczę, Jennifer Wright
Jestem prostą kobietą, jak widzę książkę o kobietach morderczyniach, jeszcze od Jennifer Wright, którą znam z bardzo fajnej pozycji o historycznych epidemiach – to biorę. Niestety, po raz drug w tym miesiącu okrutnie się zawiodłam. Nie wiem, czy po sukcesie poprzednich pozycji autorki ktoś stanął nad Wright z batem, żeby napisała tą książkę na kolanie i w szaleńczym tempie, ale efekt jest mocno przeciętny. Herstorie morderczyń – podzielone tematycznie na trucicielki, seryjne morderczynie, zabójczynie z miłości, polityczne i tak dalej – czyta się jak wyrywki z Wikipedii okraszone czerstwymi żarcikami.
Filmy/seriale:
- Wolf Hall
W ramach odrabiania lekcji o wszystkim, co okołotudorskie, zrobiłam drugie podejście do serialu Wolf Hall, ekranizacji najlepszej historycznej powieści ever: historii dramatycznych małżeństw Henryka VIII i rozłamu kościoła z perspektywy najpotężniejszego doradcy króla, Tomasza Cromwella. Za pierwszym razem wersja BBC mi nie podeszła, bo nie mogłam zupełnie strawić Marka Rylance, który gra główną rolę – w sensie czaję, że jest świetnym aktorem, ale zupełnie nie pasował do mojego wyobrażenia, do tego stopnia, że psuł mi cały serial. Odczekałam rok, odpaliłam w zeszłym tygodniu, i od tego czasu nie mogę przestać się zachwycać. Jak to wyjaśnić? Nie mam pojęcia. Prawdopodobnie potrzebowałam chwili, żeby porzucić swoją wizję Cromwella i dać się wykazać Rylance’owi, na którego teraz nie mogę się napatrzeć.
- Batman
Nie jestem wielką fanką produkcji z superbohaterami, na ale elo – Robert Pattinson, Zoe Kravitz, soundtrack z Nirvaną, piękne gotyckie widoczki i tropienie supermordercy, który zostawia po sobie szyfry zupełnie jak słynny Zodiac – to wszystko nawet mnie przekonuje. Bardzo dobry film, chociaż nie jestem wcale pewna, czy musiał trwać bite trzy godziny.
Codzienności
- Dinant
W ramach wycieczek wielkanocnych pojechaliśmy do Dinant, miejscowości w Ardenach, czyli w pagórkowatym rejonie Belgii. Zwiedzanie Dinant jest ekstra, miasto wyrasta sobie nagle na skraweczku płaskiej ziemi między rzeką a skalnym masywem, z którego sterczy cytadela z XIX wieku. Z innych atrakcji jest trochę pamiątek po Adolfie Saxie, który wynalazł – zgadniecie? – saksofon, a także muzeum szumnie ogłaszające się jako „belgijski Wersal”, chociaż jest to bardzo daleko idące porównanie. Bawiliśmy się w Dinant fantastycznie, pływaliśmy też łódką, a jeśli jest łódka, to każde miasto ma ode mnie plus 10. Polecam. - Królewskie szklarnie w Laeken
Nie wiem czy wiecie, ale Belgia jest jednym z tych dziwacznych krajów, które upierają się przy posiadaniu rodziny królewskiej. Rodzina królewska upiera się za to przy posiadaniu pałacu w Laeken, dzielnicy Brukseli, co byłoby jeszcze w porządku, bo pal licho jakiś pałac, ale ten pałac ma najbardziej odlotowe ogrody i szklarnie, jakie w życiu widziałam. Są one otwarte dla turystów tylko przez dwa tygodnie w roku, co ja osobiście uważam za skandal, tym bardziej teraz, kiedy udało mi się tam pójść – są to naprawdę najpiękniejsze ogrody, jakie w życiu widziałam. Zwiedzaliśmy wieczorem, z wiosennym filetowym zmrokiem i księżycem w pełni. Nie jestem wiedźmą, ale w takie wieczory troszkę jestem. Jeśli planujecie wycieczkę do Brukseli, ale się wam nie spieszy, to wybierzcie się w kwietniu w przyszłym roku. - Końce i początki
Z końcem miesiąca skończyłam też pracę w firmie, w której robiłam od ostatnich dwóch lat. Skończyłam, bo miałam dość ciągłego denerwowania się na różne korporacyjne patologie, i chociaż dalej uważam, że to była to przemyślana decyzja – czy „dobra”, okaże się niedługo – to będzie mi brakować ploteczek, aferek, koleżeństwa i wszystkich pracowych więzi. Jednocześnie czuję lekkość i wspaniały spokój, że przynajmniej przez chwilę będę miała czas na wszystkie rzeczy, które chcę w najbliższym czasie zrobić, te machlojskie i nie tylko.
Internetowości
Na blogu pojawiły się w tym miesiącu dwa posty:
- Poszliśmy razem do Luwru ze starannie wykaligrafowaną listą obrazów kobiet, które możemy tam znaleźć. Jest to jednocześnie fascynujące i potwornie smutnie, bo w Luwrze jest wystawione tyle artystek, co napłakał bardzo mały kotek, z drugiej strony – zarówno ich życiorysy, jak i same dzieła, są w każdym kawałeczku wyjątkowe, chociażby przez sam fakt, że jakimś cudem udało im się znaleźć w Luwrze (na 1400 prac malarzy, muzeum ma w swojej kolekcji dzieła 21 malarek).
- Zastanawialiśmy się też nad aferą trucicielską, czyli absolutnie szalonym okresem w historii Francji, nie całkiem niepodobnym do polowań na czarownice. Możni w Paryżu, z Królem Słońce, Ludwikiem XIV na czele, dali się przekonać, że społeczeństwo nic, tylko spiskuje, żeby wszystkich otruć (zwłaszcza tych, którzy cieszyli się wpływami i bogactwem). Powołano specjalną komisję i na przestrzeni kilku lat zaaresztowano ponad dwieście osób, a trzydzieści sześć skazano na śmierć. Jest to zarówno fascynujący, jak i smutny i trudny okres, pełen absurdów i silnych postaci kobiecych.
Notuję to po to, żeby przypomnieć, sobie i Wam, że na Instargamie wypisuję naprawdę całą masę prześmiesznych machloj, chociaż w mniejszych – i częstszych – porcjach niż na blogu.
W tym miesiącu pisałam wjechało kilka naprawdę wspaniałych tematów: zastanawialiśmy się nad „gilotynowym szykiem”, czyli modą w postrewolucyjnej Francji (trochę to punk rock, trochę haute couture, trochę terapia PTSD), a także nad historycznymi sposobami na urodę.
Opowiadałam o królewskich kochankach: charyzmatycznej Nell Gwyn, boskiej Diane de Poitieres i dzielnej Gabrielle d’Estrées. Rozpoczęłam nieśmiało cykl Prawdziwe czarownice, w którym opowiadam, no… O prawdziwych czarownicach właśnie. W każdy wtorek spotykamy się też na machlojskim quizie na stories.
Zdjęcie okładkowe: Ioana Motoc via Pexels.