Maj to w tudorskim fandomie (kto by pomyślał, że będę kiedyś używać takich słów) miesiąc Anny Boleyn. Dlaczego? To ostatni miesiąc życia drugiej żony Henryka VIII i królowej Anglii, która została ścięta w londyńskim Tower za rzekomą zdradę stanu 19 maja 1536. O ile Henryk VIII i jego sześć żon to jest w ogóle fascynujący temat i o każdej z jego małżonek napisano masę osobnych książek i biografii, to Anna Boleyn jest prawdopodobnie najbardziej kontrowersyjną z nich.
Z okazji maja zrobiłam więc sobie prezent i przerobiłam tyle dóbr kultury traktujących o Annie Boleyn, że tak zwana GŁOWA MAŁA. Zapraszam na totalnie subiektywny ranking dziesięciu fikcyjnych Ann Boleyn!
10. Christina Modestou i inne aktorki, Six, 2017
Zaczynamy od końca i od razu rozprawimy się z największą tudorską ciekawostką ostatnich lat: campowym musicalem Six.
Słuchajcie, ja naprawdę uwielbiam camp i przełknę wszystko jeśli mi się to polukruje kiczem, absurdem i powtyka w to kilka piór i bardzo współczesnych referencji („wyglądała zupełnie inaczej w realu niż na profilowym” jako reakcja króla na Annę Kliwijską, z którą król faktycznie rowiódł się głównie dlatego, że nie podobała mu się fizycznie i jego zdaniem była zupełnie niepodobna do portretu, który mu wcześniej wysłano). Nie inaczej jest z Six. Jest to tsunami campu, każdą piosenkę mogłaby w którymś momencie kariery śpiewać Avril Lavigne, tekst piosenek aż skrzy od kulturowych referencji. Jest ten musical naprawdę w porządku. Ale… Jakiś ekstra też nie jest.
Przede wszystkim mam w nim problem z Anną Boleyn. Anną, której solo idzie mniej więcej tak: że w sumie to nic sama nie planowała, nie interesuje się polityką, nie chciała nikogo zranić, a w ogóle to sorry not sorry, ale chciała się tylko zabawić a do wszystkiego popchnął ją tata Boleyn.
I to mi niestety pasuje do prawdziwej Anny jak ten kwiatek do kożucha, bo o ile zgadzam się, że to jest postać którą można interpretować praktycznie w nieskończoność, to z pewnością nie była osobą, która każdy życiowy przewrót kwitowałaby retorycznym „co innego miałam zrobić?!” (what was I meant to do?). Ta musicalowa Anna wypada jak osoba, której życie się po prostu przytrafia – a to, przyjaciele, jest nóż prosto w serduszko każdej tudorskiej psychofanki.
9. Natalie Portman, Kochanice króla, 2008
Ale czemu tak nisko?! Wiem, wiem: Natalie Portman jest świetną aktorką i tak naprawdę nie ma się do czego przyczepić w tym, jak gra Annę, którą dostała od scenarzystów. Natomiast… Nie. Wiem, że film to nie serial, że nie da się wszystkiego ująć w czasowych ograniczeniach i że pewne wątki trzeba uprościć, ale w tym filmie bohaterowie zostali tak spłyceni, że są prawie wypukli (tak, bardzo długo myślałam nad tym żartem).
Najpierw Henryk, żeby było z głowy: jego główną motywacją jest to, że bardzo chce się przespać z Anną. Coś tam jest o potrzebie męskiego potomka, ale film nawet nie udaje, że to nas interesuje. Następnie Henryk, jeszcze przed ślubem, zaczyna nienawidzić Anny, a następnie ją gwałci, co raz, że historycznie nie trzyma się kupy, a dwa, że jest po prostu obrzydliwe – traktowanie gwałtu jako czegoś, co można sobie spokojnie wpisać w narrację, żeby było bardziej dramatycznie i żeby dodać jakiegoś wymiaru bohaterom, zwłaszcza tym męskim, jest po prostu wstrętne.
Dobra, ale my tu nie o Henryku tylko o Annie. Anna w Kochanicach króla jest przede wszystkim ZŁA. Jest wyrachowana, spragniona władzy, bezduszna dla swoich bliskich i pełna jadu. Poprawia się już po tym, jak życie zaczyna rzucać jej kłody pod nogi, z gwałtem na czele (fajnie, nie? Nie ma to jak gwałt jako narzędzie poprawy charakteru). Portman świetnie gra jej ostatnie chwile, bezradność i przerażenie graniczące z szaleństwem – ale nawet ona nie może uratować marnego scenariusza.
Ciekawostka: mój chłopak stwierdził, że bardzo mu się podobało, jak Portman wyglądała nagle niesamowicie młodo, grając te ostatnie sceny w Tower – i jak było widać, że tak naprawdę Anna była właśnie tym – bezbronną dziewczynką. I fajnie, tylko że prawdziwa Anna miała w chwili egzekucji co najmniej trzydziestkę, możliwe że nawet 35 lat. A czy kiedykolwiek była bezbronną dziewczynką? Szczerze wątpię.
8. Merle Oberon, The private life of Henry VIII, 1933
Ten film jest w całości na YouTubie, jeśli macie ochotę go obejrzeć – mi się nie udało, dotrwałam tylko do ścięcia Anny, które na szczęście dla mnie dzieje się chyba w piętnastej minucie. To jest po prostu bardzo stary film i o bardzo, bardzo starych heheszkach.
W każdym razie – mimo krótkiego czasu na akranie, Anna grana przez urodzoną w Indiach (jeśli ktoś na sali ma problem z czarną Anną Boleyn w wydaniu Jodie Turner-Smith, to proszę pamiętać, że nie-biała Anna to nie jest żadna nowość) Merle Oberon ciągle robi wrażenie. Widzimy ją, jak przygotowuje się na ścięcie, zrezygnowana, dumna, już o krok dalej, niż wszyscy wokół – już po drugiej stronie. Ma tylko kilka kwestii, ale słynny cytat „na szczęście mam drobną szyję” dostarcza chyba najpiękniej ze wszystkich Ann które było mi dane oglądać.
No i ta stylóweczka w czerni i bieli. Nic, tylko kochać.
7. Helena Bonham-Carter, Henry VIII, 2003
Telewizyjny Henryk VIII z filmie z początku stulecia to chyba ostatnia produkcja, która pokazuje Annę Boleyn w okrutnie przestarzałym klimacie à la „poskromienie złośnicy”. Anna w tym wydaniu nie chce żadnej relacji z Henrykiem, pragnie ożenić się ze swoim ukochanym Harry’m Percy’m i jest przerażona, kiedy król zwraca na nią uwagę. Zwłaszcza że wie doskonale, jak może się skończyć romans z królem – za ciągłe przypomnienie służy jej siostra Mary, ciężarna i porzucona przez Henryka.
Anna Heleny Bonham-Carter jest fantastycznie cięta, nie boi się dać Henrykowi po łapach i publicznie go skrytykować, ale ostatecznie zakochuje się w tym wspaniałym męskim mężczyźnie. Który potem ją gwałci, co, podobnie jak w Kochanicach Króla, jest wątkiem niepopartym absolutnie niczym i skrajnie obrzydliwym. Następnie ucina jej, jak wiadomo, głowę.
Gdyby nie ten gwałt, który u mnie robi za błąd kardynalny, to film byłby całkiem spoczko. Bonham-Carter błyszczy jako Anna, zwłaszcza w scenach konfrontacji z królem i późniejszego procesu, gdzie rozstawia wszystkich oskarżycieli po kątach.
Bonus: ten film ma jedną z najśmieszniejszych scen w historii kina, montaż poślubnej szczęśliwości, który uwzględnia Henryka biegnącego nago – oczywiście, w zwolnionym tempie! – do kąpiącej się w Tamizie Anny, z najrzewniejszą możliwą muzyczką w tle. Może kiedyś będę żałować, że to napisałam, ale to JEDYNY film w moim życiu, przy którym byłam bliska posikania się ze śmiechu. There, I said it.
Jedziemy dalej.
6. Anna Boleyn jako duch, Amy Manson, Spencer 2021
Krótkie wystąpienie ale uważam, że bardzo ważne bo pokazuje, jak bardzo kultura jeszcze nie skończyła z Anną Boleyn i na ile sposobów ciągle można ją przedstawić. Spencer z Kristen Stewart z zeszłego roku wcale nie jest o Annie ani o w ogóle o niczym okołotudorskim, tylko o księżnej Dianie. Sam film ma ode mnie absolutne 10/10, dodatkowo doskonale wpisuje się w moją ulubioną konwencję filmów które zakrawają na horrory, chociaż nie dzieje się w nich nic nadprzyrodzonego czy klasycznie strasznego.
Historia jest taka, że księżna Diana, grana przez Stewart, przyjeżdża na świąteczny spęd Windsorów. Jest to już ten okres, kiedy jej małżeństwo z Karolem już się posypało, a przebywanie wśród rodziny królewskiej i ich wiernej służby przypomina przebywanie w klatce lwów. W tym wszystkim pojawia się Amy Manson jako Anna Boleyn, która pokazuje się Dianie w kilku wizjach – i chociaż jest przerażająca, to i tak o wiele mniej niż taka na przykład królowa Elżbieta. W sumie wszystkie sceny z Manson nie trwają dłużej niż dwie minuty – ale są to, przyjaciele, naprawdę wspaniałe dwie minuty.
W tym wszystkim najbardziej urzeka mnie sam koncept. Odnotowanie relacji między Anną Boleyn a żyjącą prawie pięćset lat później Dianą wywołuje gęsią skórkę za każdym razem. Anna jako kobieta, która, podobnie jak Diana, została rzucona na pożarcie opinii publicznej, kiedy tylko królewskie lwy się nią znudziły. Tak, biorę to w każdej chwili i poproszę dokładkę.
5. Anna Boleyn jako wiedźma, Harry Potter i kamień filozoficzny, 2001 (film), Chilling adventures of Sabrina, 2018, czarne legendy, XVI-XXI wiek
Ten punkt na liście to nie tyle jakaś konkretna rola, tylko miks historycznych niesnasek, legend i pobożnych życzeń. Anna Boleyn nie została oficjalnie oskarżona o czary, chociaż Henryk istotnie jojczył pod koniec jej życia, że go zaczarowała. Już po jej śmierci doszły historie o szóstym palcu, piętnie wiedźmy (czyli jakiejkolwiek brodawce albo pieprzyku, jeśli miało się pecha) i najgorsze: o tym, że ostatnia ciąża Anny, która skończyła się poronieniem i ostateczną zapaścią jej relacji z Henrykiem, też była efektem jakichś diabelskich machinacji. Podobno płód w ogóle nie przypominał ludzkiego dziecka. Podobno też „naoczny świadek”, który pisał o tym lata później, podczas rządów Elżbiety I, miał w chwili poronienia Anny sześć lat, więc nie za bardzo można mu ufać.
W każdym razie patrzę na renesans wiedźm w ostatnich latach i pierwsze nieśmiałe próby wpisania Anny w feministyczno-wiedźmowe nowe tradycje – tutaj portret Anny Boleyn wiszący w Hogwarcie, tam nastoletnia czarownica Sabrina, która wymienia Annę jednym tchem obok jej innych przodkiń, jak Tituba czy Marie Laveau. I tylko czekam na Annę czarownicę, która ostatecznie rozprawi się z zastałą narracją sprzed wieków.
Przy okazji tego miejsca chciałam też rozdać dwa wyróżnienia dla wspaniałych Ann, które nie zmieściły mi się w tekście:
- Anna Boleyn jako bezgłowa laleczka Mortycji Addams w pierwszym serialu Rodzina Addamsów:
(Wednesday ma Marię Antonię). Nie mam o tym nic więcej do powiedzenia, poza tym, że to super bajer. - Anna Boleyn z sycylijskiej legendy, która rzekomo smaży się w sercu Etny po wsze czasy w ramach kary za oderwanie Anglii od kościoła katolickiego.
Dobra, jedziemy dalej z listą.
4. Natalie Dormer, The Tudors, 2007
Różne są opinie na temat Tudorów w ogóle, ale niezależnie od tego, czy serial ocenia się dobrze czy źle, to konsensus jest taki, że jakość spadła dramatycznie razem z głową Anny Boleyn pod koniec drugiego sezonu. Dormer jest chyba najpopularniejszą, a przynajmniej najbardziej znaną popkulturową Anną – i ja się, przyjaciele, nie dziwię, ponieważ jest w tej roli wspaniała.
Anna Boleyn w wykonaniu Natalie Dormer, z hipnotyzującym spojrzeniem i krzywym uśmiechem, jest pełna sprzeczności. Jednocześnie ambitna i wyrachowana, ale z momentami ciepła i dobroci, jak w scenie, w której próbuje pomóc służącej która zapada na mordercze angielskie poty, albo w scenie, w której udostępnia wszystkim służącym Biblię po angielsku. Niestety te momenty są fantazjami scenarzystów, bo prawdziwa Anna, chociaż sama zapadła na poty i cudem przeżyła, raczej nie ratowałaby pokojówki, ryzykując chorobę. Nawet gdyby oddała też służącym angielską Biblię, to mieliby z tego marny pożytek, bo mało kto poza najwyższymi klasami umiał wtedy czytać.
Sam serial ma całą masę innych problemów – ale jeśli rozmawiamy tylko o roli, a tak robimy – to Dormer jest fantastyczna jako Anna Boleyn. Natomiast kiedy znika z Tudorów, to, o ile nie jest się hardkorowym fanem tej epoki, to można go sobie spokojnie odpuścić.
3. Genevieve Bujold, Anne of 1000 days, 1969
Ten film zestarzał się pod wieloma względami – dzisiaj chyba nikomu nie przyszłoby do głowy przedstawić związek Anny i Henryka VIII jako w sumie całkiem ładną romantyczną historię, gdyby nie to, że jedno zawsze kochało to drugie jak już pierwszemu się znudziło. Do tego niespecjalnie można się zachwycać, że jest to film historycznie zgodny – co na szczęście nie ma dla nas na Machlojach znaczenia. Możemy tylko kibicować Annie w wydaniu Bujold podczas różnych super hollywoodzkich konfrontacji z Henrykiem, do których w rzeczywistości nigdy nie doszło (Henryk VIII był słynny z tego, że jak tylko ktoś wypadł z jego łask, to już nigdy później się z tą osobą nie widział).
Genevieve Bujold gra Annę oporną Henrykowi, zupełnie niezainteresowaną władzą i wpływami, Annę, która oglądając romans swojej siostry Mary i króla nauczyła się, że Henryk może pozbyć się kochanki tak samo szybko, jak może znaleźć kolejną. „Anna tysiąca dni” jest twarda i odważna, z początku pełna prostoty i ideałów, ale władza ostatecznie działa na nią jak narkotyk.
Sposób, w jaki historia Anny Boleyn jest tu ukazana, jest bardzo podobny do Henryka VIII z 2003 roku (miejsce 8.), też ma ten motyw poskromienia złośnicy, która wreszcie pokornie zakochuje się w królu. Jednocześnie Anna w wydaniu Bujold jest wielowarstwowa, pełna głębi i tak charyzmatyczna, że nie da się o niej zapomnieć.
2. Jodie Turner-Smith, Anne Boleyn, 2021
Dobra, pozbądźmy się najpierw tego słonia w naszym własnym pokoju. Tak, Turner-Smith jest czarna. Nie, nie przeszkadza jej to ani trochę w byciu jedną z najlepszych Ann Boleyn, jakie wyprodukowała telewizja i film razem wzięte.
Nie można powiedzieć, że casting Turner-Smith odbywał się na zasadach całkowicie color blind gdzie rasa absolutnie nie ma znaczenia (jak na przykład w Wielkiej HBO). Anna i jej brat George, w prawdziwym życiu też stracony za rzekome kazirodztwo z siostrą, są w serialu jedynymi czarnymi aktorami, co podkreśla ich wyobcowanie. I faktycznie, Anna, nienawidzona ze względu na swoją trudną osobowość i postrzegana jako królewski kaprys, który rozrósł się do rozmiarów złośliwego guza, którego można było tylko wyciąć – Anna mogła tak się czuć w ostatnich tygodniach życia, kiedy wrogowie zataczali wokół niej coraz mniejsze kręgi.
Ten serial jest mroczny, klaustrofobiczny, wieje z niego grobowy chłód jak z przypadkowo otwartej piwnicy. Anna w wykonaniu Turner-Smith jest przede wszystkim ambitna, do czego sama przyznaje się podczas fantastycznej sceny procesu. Jest też uwodzicielska, wyrachowana, ale im dalej w las, tym bardziej traci kontrolę. Błyszczy w każdej scenie, od dialogów z Henrykiem, po proces i ostatnie chwile w Tower. Moje osobiste złoto: niezmiennie zachwyca mnie scena, oparta zresztą na faktach, gdzie Anna każe wybić wszystkie pawie w Whitehall, bo nie może znieść ich krzyków.
1. Claire Foy, miniserial Wolf Hall, 2018 / Powieści Wolf Hall i Na szafocie, Hilary Mantel
Zwyciężczyni tej listy mogła być tylko jedna. Zanim zacznę się rozwodzić nad samą Anną Boleyn w wykonaniu Foy, słówko o materiale źródłowym. Jeśli nie czytałyście jeszcze Wolf Hall i jej kontynuacji, nagrodzonych nagrodą Bookera (Mantel, zgarniając Bookera dwukrotnie za dwie części tego samego cyklu, wywinęła sztuczkę, jakiej jeszcze nikomu nie udało się powtórzyć) – to odsuńcie na bok wszystkie Philippy Gregory i sięgnijcie po Wolf Hall. Warto.
Zarówno w powieści, jak i w serialu Anna Boleyn ma wszystkie swoje wady i niuanse, pasje i ambicje, ma też obsesję kontroli. Claire Foy, którą możecie znać z roli Elżbiety II w pierwszych sezonach The Crown, jest w tej roli absolutnie doskonała. Wystarczy jedno drobne uniesienie brwi, napięcie w okolicy ust, skinienie głowy czy inny pozornie nieważny gest – i jej Anna nabiera kolejnego poziomu głębi. Jest władcza, zaborcza, ma ostre zębiska i rys – nie, więcej niż rys – okrucieństwa. Reszta aktorów trzyma poziom – serialowe Wolf Hall ma najlepszego Henryka (Damien Lewis), najlepszego Cromwella (Mark Rylace), najlepszego kardynała Wolseya (Jonathan Pryce), i można tak wymieniać, aż przejdzie się przez calutką obsadę. Złoto, po prostu złoto. A Anna Boleyn w wydaniu Foy błyszczy w każdej scenie.
To jest ta Anna, która wzięła sobie za motto Ainsi sera, groigne qui groigne, czyli w wolnym tłumaczeniu: będzie po mojemu, kto jojczy, niech jojczy. Ta Anna, która nie bała się iść na noże z najbliższymi doradcami króla, postawić wszystko na jedną kartę i narobić sobie masy wrogów. Jak się skończyło, wszystkie wiemy, ale cudownie jest to oglądać w wykonaniu Foy.
PS. Jeśli chcecie poznać bliżej sześć żon Henryka VIII , koniecznie przeczytajcie osobny post i wpadnijcie na machlojskiego Instagrama!